Kiedyś to życie było proste, jeżeli człowiek chciał jechać w teren, to po prostu brał „górala”. Sztywnego, a jakże, bo inne po prostu nie istniały. A potem pojawiły się fulle i TE gravele, które podobno wyparły klasyczne rowery szosowe. I rykoszetem dostało się też sztywniakom, które wydaje się, iż w szybkim tempie obejmują rolę wymierającego gatunku. Czy świat w ogóle ich jeszcze potrzebuje?
Nie, to bynajmniej nie żart. Bo zastanówcie się sami, czy rozważając zakup kolejnego roweru w ogóle braliście pod uwagę hardtaila? Wiadomo, ja mogę być skrzywiony, bo ze względu na pracę mam dostęp do większej liczby rowerów niż przeciętny użytkownik, ale w tej chwili wszelkie dni testowe i floty sklepowe pozwalają wypróbować każdemu dowolny typ maszyny na dwóch kółkach. I wtedy prawdopodobnie zwykle okazuje się, iż jednak pełna amortyzacja jest fajna, a elektryk powoduje jeszcze większy uśmiech na ustach. Osoby praktyczne wybierają zaś właśnie gravele – bo do pracy pojedzie i na ryby. I z tobołkami na wakacje albo na ultra. Popularność wszystkich Eskerów i Aspre jest uzasadniona i nieprzypadkowa – to woły robocze polskiego kolarstwa.
A hardtail? Coraz częściej to rower młodzieżowy, zanim rodzic zainwestuje w fulla. Albo świadomy wybór kogoś kto nie chce długodystansowo inwestować w serwis. Tu dotyczy to także sztywniaków do ostrzejszej jazdy, nazwijmy je sztywnymi enduro. A poza tym? Czy rzeczywiście nie stał się produktem niszowym? Bo czy za mainstream można uznać… wyścigi ultra, gdzie zyskuje na popularności? Którę stają się odrobinę łatwiejsze, gdy ma się prostą kierownicę i grube opony, jak Bohemian Border Bash Race, czy nasze Carpatia Divide?
Bo wiadomo – zawodowcy w XC czy maratonach już dawno przesiedli się na fulle.
Jestem ciekawy, czy też macie podobne opinie. Czekam na wasze głosy!