Ukryci za ekranami – czy to telefonów, czy samochodów – pozostajemy oderwani od rzeczywistości, czasami zapominamy, jaka naprawdę jest. Mój krótki wypad do Bormio pozwolił mi przypomnieć sobie, jakie jest kolarstwo naprawdę. Nie to zapośredniczone dzięki ekranu czy internetowej relacji.

Stelvio ma 200 lat. Mityczna przełęcz powstała jak najbardziej w celach biznesowych – po to, by łączyć leżące obok siebie prowincje. Dziś to wypad z południowego Tyrolu włoskiego do regionu Bormio, leżącego w tym samym kraju. Kiedyś bywało z tym różnie – to Austria, to Szwajcaria. Pomiędzy górami prowadziły też linie frontu. Trwały wojny. Zmieniało się wszystko, tylko nie te góry. Ale przełęcz Stelvio i droga, która do niej prowadzi, to dowód na to, iż coś jednak się zmienia.


A dziś Stelvio może ma mniejsze znaczenie gospodarcze, za to na pewno stanowi cel i marzenie dla wielu. Takich jak ja – którzy lubią jeździć na rowerze, ale lubią też kibicować i są fanami.


Te 200 lat Stelvio stanowiło pretekst, by miejscowa organizacja turystyczna z Bormio zaprosiła kilku dziennikarzy z całego świata. Stanowiliśmy niepowtarzalną zbieraninę – od Szwajcara uwielbiającego góry po Amerykanina, który przez cały czas wydaje magazyn na papierze. Do tego Hiszpan, Brytyjczyk, Holender i ja – Polak z kraju, który kolarsko może nie jest najważniejszy na mapie, ale kolarstwo kocha.

Wykorzystując także te 200 lat, miejscowa ekipa wymyśliła, iż dodatkowo wypromuje region, znów sięgając po Stelvio. Stąd pomysł challenge’u Stelvio Epic Rides – bo przecież nie jedna przełęcz istnieje w okolicy. jeżeli choć trochę interesujecie się kolarstwem szosowym, to na pewno słyszeliście i o Gavii, i o Mortirolo.
Więc zaproszono nas, powiedziano parę słów o challenge’u – zresztą możecie już znaleźć mój tekst na ten temat na stronie – a potem wygoniono w góry. Program był prosty: codziennie jedna z przełęczy, jeden z podjazdów, które są na liście Stelvio Epic Rides. Trzeba ich zaliczyć dziewięć, by zdobyć trofeum. Mnie udało się cztery. Najlepszemu z nas, Oscarowi, chyba osiem – ale został dzień dłużej.


Przyznam jednak, iż na nowo odkryłem w sobie coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Lubię podjeżdżać.

I jeszcze coś. Poczułem podziw dla tych, którym kibicuję – bo zmierzyłem się z czymś, co trudno opisać słowami.


Bo jeżeli zawodnikowi w peletonie, na takim wyścigu jak Giro d’Italia, który odwiedzał okolice Bormio wielokrotnie, podjazd zajmuje 45 minut, a bardzo dobremu amatorowi półtorej godziny, to jak można spojrzeć na podobny wyczyn? Wydaje się, iż ci, którym kibicujemy, są trochę nad ludźmi, a to, co potrafią, zyskuje nowy wymiar. Ten sam podjazd ja, zupełny amator, pokonałem w godzinę pięćdziesiąt… no, godzinę czterdzieści dziewięć – i zdecydowanie nie byłem przy tym ostatni.

Człowiek zaczyna się przy tym czuć trochę mniejszy, bo wszystko ma większe proporcje. Podjazdy nie realizowane są już pięć minut, ale godzinę, dwie czy trzy. Tak samo zjazdy – 20 km w dół potrafi zmęczyć nie mniej niż samo podjeżdżanie. jeżeli gdzieś można poczuć, iż człowiek w porównaniu do natury jest mały, to właśnie na rowerze w górach.

Ale jest i nagroda. Widoki. Olbrzymie góry. Krajobrazy, które na długo zostają w pamięci. I satysfakcja, jeżeli osiągnie się szczyt o własnych siłach. Do tego niepotrzebna jest Strava, niepotrzebny jest miernik mocy, by poczuć, iż się żyje.

Może dlatego piszę ten tekst na gorąco, bo przez cały czas to czuję. Dziś wjechałem na Stelvio – które jeszcze we wrześniu ubiegłego roku, gdy podjeżdżalimy samochodem, wydawało mi się trudno osiągalne. Albo inaczej – możliwe, ale nie traktowałem tego w kategorii przyjemności. Dziś jednak, gdy udało mi się to zrobić, chcę więcej.


Trochę zmęczony sezonem, a może tym, iż ciągle się coś dzieje, czułem ostatnio, iż jedyne, czego potrzebuję, to odpoczynek. I nagle to minęło – choć po czterech dniach jazdy po górach nogi bolą mnie tak, jak dawno to nie miało miejsca.

Więc czy polecam Bormio, Stelvio, Mortirolo czy Gawię jako cel? Tak, zdecydowanie. jeżeli chcecie mieć porównanie, skalę, by wiedzieć, co robią ci, którym kibicujecie i których wielbicie – zdecydowanie warto spróbować samemu. A może właśnie po to, by na nowo poczuć, co dla Was znaczy rower w niekoniecznie oczywistym, znanym otoczeniu.
Dla mnie ten wyjazd był pełnym zaskoczeniem – i za to dziękuję.
PS za opiekę dziękuję szczególnie ekipie stelvioexperience.it