Race Through Poland No.6, czyli szosowa szkoła przetrwania w stylu ultra

magazynbike.pl 3 miesięcy temu

Krótka historia tego jak w 6 dni, 7 godzin i 10 minut zostałam finisherką jednego z najtrudniejszych wyścigów ultra w Europie.

Zdjęcie by Tadek Ciechanowski

„I HAVE NO FEELING IN MY FINGERS OR PENIS, BUT I THINK IT WAS WORTH IT.”

– DWIGHT SCHRUTE, THE OFFICE

Dzień 1 ( sobota ): 244 km i 3,315m up

Pobudka o 4 rano na dzień dobry nie wprowadziła mnie w najlepszy nastrój, ale przecież muszę jeszcze dojechać na start pod świecący napis Zakopane na Górnej Równi Krupowej, gdzie o 5 rano mam wyruszyć w podróż w nieznane. Zapijam kawą odgrzewane pierożki gyoza, w głowie nucę piosenkę The Rolling Stones „Start Me Up” po czym nagle słyszę słowa powodzenia, a przede mną rusza peleton. Ale to już? Jedziemy grupą, a stawka już przy pierwszych podjazdach się znacząco rozciąga. Nagląco powtarzam sobie w głowie trzymanie się 2 strefy i nie spalenie się na początek ( zgadnijcie kto zdobył top 5 według Stravy na odcinku Ciągłówka- Gubałówka… ), co staje się łatwiejsze gdy na horyzoncie wyłaniają się oszałamiające widoki na Tatry, które przez następne kilometry ciężko mi będzie spuścić z oczu. Pierwsze przekleństwa padają już na kultowym podjeździe na Gliczarowie, czyli znanej z Tour de Pologne sztajfie, która ma najwyższe w Tatrach i na Podhalu nachylenie na odcinku 500 metrów wynoszące 15,7% gdzie z dumą wybieram się na spacer z rowerem obok. Z nieba grzeję równo, a na trasie ciężko znaleźć zacienione fragmenty. Pomimo to czuję, iż nogi w końcu zaczynają się kręcić i wtedy zaczyna się teren. Ciężko mi tu powiedzieć o zostaniu „koomoted” skoro sama układałam trasę wyszukując skrótów omijających drogi krajowe. A więc trafiam na pole pełne kóz, gdzie żywot kończy też mój kabelek typu C łamiący się z gracją w pół przy końcówce ( na szczęście głupiego 5 minut przed startem dostałam olśnienia i zdecydowałam się na zabranie dodatkowej ładowarki z kablem ). Przedzieram się przez trawy, gdzie wyraźnie widać ślady jazdy, a później trafiam na pierwsze błoto, gdzie moje buty przybierają zdecydowanie odświeżonego designu. Nieskazitelnie czysta do tej pory szosa krzyczy na mnie z goryczą uderzając mnie po raz pedałem w piszczel, gdy targam ją przez kolejne metry bagna. Udaję się, a mi zostaje przeprawa przez rzekę, gdzie przy okazji mogę się bezskutecznie spróbować zmyć błoto. Wyjazd na asfalt tego dnia smakował lepiej niż jakakolwiek wygrana w wyścigu, a ja mogę kontynuować swoją jazdę w kierunku Magurskiego Parku Narodowego. Z godziny na godzinę chmury deszczowe zbliżają się coraz bliżej, a ja po pierwszym dniu na RTPL czuję się jak po chrzcie kolonijnym – totalnie zdewastowana, a jednocześnie nie mogąc się doczekać jutra. Znajduję grillową altankę gdzieś za Moszczańcem, przygotowuję bivy i pokrótce się ogarniam po to by zostać zaatakowaną przez białego, kociego futrzaka, który ostatecznie decyduję się na zostanie moim nocnym obrońcą. Zasypiam w ułamku sekundy, a noc na kolację oferuję przyjemne 3 stopnie i lekki deszcz.

Dzień 2 ( niedziela ): 235 km i 3,088m up

Leniwie budzę się o 5 rano powoli sprawdzając czy wszystkie kości są na miejscu. Ku mojemu zaskoczeniu nie dość, iż czuję się względnie dobrze wyspana to i gotowa do jazdy i buzująca nadmiernym entuzjazmem – w końcu czekają na mnie Bieszczady, w których dziwnym trafem nie miałam okazji dotychczas być. Na zjeździe w stronę Komańczy przed nosem przebiega mi wilk, który choćby nie patrzy w moją stronę, a ja nie wiedzieć czemu choćby się nim nie przejmuję – to tylko taki duży pies, co nie? Ruszam w stronę słońca wjeżdżając na pierwszy parkour do CP1 i na dzień dobry na 1 z 4 przejazdów przez rzekę zapewniam mojemu lewemu butowi soczystą kąpiel w rzece. Płyty okazują się zdradliwie śliskie, a ja na następnych przeprawach przestaję już udawać królową przełajów i ściągam lewego buta, delikatnie popychając rower do przodu. Moment wjazdu na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego raczej nie zapomnę nigdy… a raczej uczucia z nim związanego. Uczucia obijania wielkich ciem o moje całe ciało, ciem, które wyglądem przypominały jakby kolibry ( jak się później okazało były to tzw. zawisaki ). Po drodze trafiam też na dzikie konie skubiące leniwie trawę na łące, po to by jadąc dalej „Śladami Wielkiej Wojny” trafić na Przełęcz Żebrak i tam zarejestrować obecność… żubrów. Dojazd do Wołosatego w mojej głowie trwa wieki, a z góry co chwilę mijają mnie inni zawodnicy, co ni jak nie pomaga. W końcu jednak docieram, zjadam pizzę i piję pierwszą kawę od początku jazdy, która pieczętuje mój mały sukces. Nalewam też piwa bezalkoholowego do bidonu co jak się okazało było idiotycznym pomysłem, bo później co chwilę zatrzymuję się by sprawdzić stan ciśnienia w oponach żyjąc w przekonaniu, iż syczący dźwięk to uciekające mleko… ( później powtórzyłam to jeszcze raz z Kofolą, nie polecam ). Ruszam w dalszą podróż w kierunku Słowacji razem z goniącym mnie deszczem, ale na szczęście duża ilość przystanków ratuje mi cztery litery i jestem w stanie przeczekać największe opady. Długo wyczekiwana Słowacja okazuję się piękna wyłącznie dla duszy, dla ciała okazuję się zabójcza – dlaczego? Ponieważ dostaję tak mocnej reakcji alergicznej, iż ledwo widzę na oczy, a moja twarz momentalnie puchnie ( oczywiście, iż nie zabrałam leków na alergię ). Następne kilometry są czystą katorgą, a pomimo oszałamiającego zachodu słońca myślę już wyłącznie o śnie. Jednak żeby nie było tak nudno, na ostatnim zjeździe do wioski, gdzie znalazłam 5 gwiazdkowy przystanek przy cmentarzu, zza zwalonego drzewa dostrzegam głowę niedźwiedzia. Let me tell you something – nigdy w życiu nie jechałam tak szybko, a od popuszczenia pod siebie kilka brakowało. Na trzęsących się nogach i adrenalinie wystrzelonej w kosmos dojeżdżam na spanie i w miejscowości Pakostov kończę swój dzień 2 przygody na RTPL. Zasypiam jak kamień w ułamku sekundy nastawiając budzik na 4:30.

Dzień 3 ( poniedziałek ): 260 km i 1,663m up

Chłodny poranek zachęca mnie do szybkiej rozgrzewki i jazdy w kierunku śniadania, o którym śniłam całą noc. Niestety przy ostatnim możliwym sklepie dzień wcześniej, węgierska ludność wykazuje nadmierne zainteresowanie moim rowerem, dotykając i przestawiając go ( Hiplok skutecznie sobie poradził blokując koło ), co zmusiło mnie do zawrócenia zaraz po wejściu do sklepu – szósty zmysł podpowiedział, iż coś jest nie tak. Znajduję więc COOP’a, jem śniadanie godne gwiazdki Michelin ( pizzerki i jogurt truskawkowy ), a resztę pakuję na drogę. Dojeżdżam do pierwszego sprytnego skrótu dnia z przeprawą przez rzekę, która przez nocne opady okazuję się zbyt głęboka na przeprawę. A więc szybka zmiana trasy i dołożenie 15km… Następnie kilka przepraw przez błoto, łąki, chaszcze, ślady rewolucji przemysłowej na terenie Słowacji i dotarcie do granicy z Węgrami, gdzie dostaję ofertę małżeństwa w małej, przydrożnej kawiarni. Właściciel śmiało proponuję ofertę nie do odrzucenia, gdzie jego syn Ayman, ma przepisany spory spadek, a ja miałabym spokojną przyszłość u jego boku – po wypiciu kawy i ogarnięciu się w toalecie z uśmiechem na twarzy mówię, iż jeszcze się zobaczymy ( przecież warto mieć plan Z na przyszłość). Upał męczy mnie niemiłosiernie, a ja robię wyjątkowo dużo przerw. Węgry witają mnie paskudnym asfaltem sprzed kilkunastu lat, na których zjazdy to raczej zabawa w testowaniu umiejętności technicznych. Przeprawa przez pole uprawne na szczęście jest dla mnie łaskawa i nie brodzę w błocie sięgających kostek, co miało miejsce dzień czy dwa wcześniej, ale trafiam na gałązkę krzewu, która na wylot przechodzi przez oponę, niczym przez masło. Knoty w dłoni, gotowa do akcji, jednak mleko daję radę i po lekkim dopompowaniu wszystko trzyma jak powinno. Kontynuuje swoją podróż po raz kolejny przekraczając granicę państwa i delektując się każdym metrem gładkich, jak pupa niemowlaka słowackich dróg. Wjeżdżam w noc, mając z tyłu głowy kończące się pokłady baterii, w ostatniej chwili znajdując na mapie możliwy przystanek na nocleg… 5km przed zostaję tylko ze strumieniem światła z czołówki. Dojeżdżam do opustoszałej wsi Tachty i melduję się w recepcji rzucając przydrożnemu kundlowi słowa dobranoc.

Dzień 4 ( wtorek ): 200 km i 2,833m up

Zostaje obudzona w nietypowy sposób, bo przez lekkie szturchnięcie w ramię. Stoi przede mną mężczyzna, który przez sekwencję ruchów daje mi znać, iż mam się nie ruszać przez chwilę i nie wychodzić chociaż nie potrafię zrozumieć dlaczego – po chwili jednak widzę jak z grupą około 8 psiaków przechodzi przez ulicę. Okay, chyba mogę zacząć już dzień i ruszam z misją pod tytułem znalezienie gniazdka i źródła prądu. Przed spaniem doszczętnie padło wszystko co mogło zostawiając mnie wyłącznie z czołówką na kasku. Startuję więc o 5 rano z nadzieją na jakąś stację benzynową, ale na wyjeździe z miejscowości zostaje zatrzymana na dzień dobry przez bus, który blokuję całą drogę. Po chwili wyskakuję z niego mężczyzna zmierzający w stronę pensjonatu, a ja idąc jego tropem zagaduję czy nie byłoby możliwości podłączenia do prądu… Jak się okazało rozmawiałam z właścicielem, który przez następne 2 godziny w ramach gościnności przygotował mi śniadanie, kawę, udostępnił wszystkie możliwe ładowarki, oferował prysznic, a jako wisienkę na torcie zaprosił swoich znajomych z sąsiedztwa żeby zobaczyli tą ” kicsit őrült” dziewczynę jadącą przez 3 kraje. Niechętnie żegnam się, dziękując za wszystko, jednak po chwili słyszę, iż ktoś za mną biegnie krzycząc niezrozumiale – zgadnijcie kto zapomniał zestawu lampek z toalety – i leniwie zaczynam pedałować przed siebie. Z każdymi kolejnymi kilometrami utwierdzam się w przekonaniu, iż wszystkie kilometry oznaczone jak paved na Węgrzech raczej na pewno paved nie będą. Kostka brukowa na połowę drogi, z drugiej luźny szutr, a miejscami jeszcze jakieś plamy asfaltu z uskokami – standard. Wjeżdżam na parkour w stronę CP2 i zaczynam niekończącą się dla mnie w ten dzień wspinaczkę. W końcu jednak trafiam praktycznie na szczyt, ale decyduję się na odwiedzenie punktu w pierwszej kolejności. Powiem Wam jedno, wolontariusze na RTPL to nie tylko ludzie z pasją ale po prostu czyste złoto. gwałtownie ładuję baterie i swoje i te elektroniczne – z ciekawych historii w budce z jedzeniem obok Pani w ramach dowiedzenia się jakie kotlety chcę, zaczęła udawać świnkę i kurczaka, a po zobaczeniu mojej zdezorientowanej miny powtórzyła cały proces dodając efekty ruchowe… Pomimo szeregu wątpliwości czy jechać dalej czy wynająć jakiś pokój, po zobaczeniu profilu trasy decyduję się na akcję pt. cała naprzód. Podjazd na szczyt Kékes, czyli najwyższą górę w Węgrzech ( 1014 m n.p.m. ) mija szybko, a na górze trafiam na morze turystów, co zachęca mnie do szybkiej ewakuacji i rozpoczęcia praktycznie 10km zjazdu w kierunku Salgótarján i granicy ze Słowacją. Po drodze zaliczam przeprawę skrótową przez łąkę, po której wiją się ślady opon zawodników, a ja raz po raz przepraszam swoją swoją szosę za wyrządzone krzywdy i każdą rysę na ramię. Nocleg to górne piętro drewnianej dzwonnicy z XVII wieku w miejscowości Tisovnik, już na Słowacji – tak jakby luksusowo.

Dzień 5 ( środa ): 172 km i 2,940m up

Pobudka w XVII-wiecznej dzwonnicy to sytuacja raczej niecodzienna, a szczyptę euforii dodają krajobrazy słowackich gór rozciągające się wokół… aż się na ochotę krzyknąć pełną piersią- dzień dobry! Temu dniu towarzyszyć będzie cywilizacja przez większość dnia – możliwość zjedzenia hot doga na stacji benzynowej i wypicia kawy czy kupienia zapasowej dętki do roweru ( z odpowiednią długością wentylu 80mm do kół ze stożkami 58mm – nie o wszystkim pomyślałam przed startem ) – takie rzeczy na co dzień się nie docenia, gdy w Polsce za każdym rogiem jest Żabka. Tzw. małe luksusy. Wraz z wjazdem na parkour do CP3 na trasie zaczyna towarzyszyć mi deszcz, który z każdym kilometrem znacząco się nasila. Raz po raz decyduję się na schowanie się pod drzewem, jednak moment przełomowy następuję na finałowych 10km podjazdu. Bodajże największa burza i oberwanie chmury jakie przeżyłam w życiu będąc w outdoorze – rzeki spływające w dół trasy, błyskawica trafiająca nie tak daleko ode mnie, zalany telefon, wypadnięta soczewka z oka, radykalny przeskok temperaturowy w okolice 5 stopniu przy szczycie, otwierające usta widoki i pozostałości śniegu na poboczu… Po doczołganiu się na szczyt Małej Fatry, czyli Krížave ( 1457 m n.p.m.) nie wiem jak się nazywam. Wszystko co mam na sobie i ze sobą jest doszczętnie przemoczone, a mój żołądek w pewnym momencie zaczyna sam siebie trawić z głodu. Na szczęście w schronisku trafiam na niesamowitą pomoc – dostaję własny apartament, ciepły gulasz, a telefon po kilku kombinacjach alpejskich ostatecznie zaczyna działać po 30 minutach suszenia na żeliwnym kaloryferze odkręconym na maksa. Chwila załamania przychodzi nagle, jest płacz, nie mam siły, a przy chaotycznym przeżywaniu gubię kluczę do pokoju z przekonaniem, iż wpadły do toalety. Oczywiście zostały na stole przy jedzeniu, a ja ostatecznie po wyrzuceniu wszystkich negatywnych uczuć zaczynam się ogarniać krok za krokiem. Wysuszenie rzeczy, prysznic, naładowanie powerbanków, jedzenie po raz 2, przepranie ubrań – lista zdaje się nie mieć końca. Ostatecznie zasypiam około północy z myślą, iż przede mną ostatnia prosta.

Dzień 6 ( czwartek ): 252 km i 3,800m up

Wstaję wraz ze wschodem słońca, pakuję manatki rozrzucone po całym pokoju, smaruję łańcuch, wymieniam baterie w AXS ( po ponad 1000 km ) i jestem gotowa na poranek w stylu hike-a-bike. Zjazd ( jeszcze tu wrócę z enduro! ) z Kríźavy, który wybrałam prowadził szlakiem pieszym w kierunku Skalki, gdzie następnie ostrymi zejściami, dodatkowo rozwalonymi przez wycinkę lasu ostatecznie trafiam na nową drogę asfaltową, z której jest już tylko z górki. Tracę ponad tysiąc metrów w pionie i wyjeżdżam w miejscowości Kamenica, która wita mnie zapachem świeżego pieczywa i kawy, idealnie na śniadanie. Ten dzień zdecydowanie należy do tych z gatunku absurdalnie malowniczych. Jadę wzdłuż jeziora Žilina, wjeżdżam na teren Parku Narodowego Mała Fatra, kawałek wzdłuż jeziora Orawskiego, szlak rowerowy na granicy polsko- słowackiej i nagle na horyzoncie pojawia się ona – Żabka. Welcome back home! Ponownie jestem otoczona przez zapierające dech w piersiach widoki na Tatry, a trasa Velo Dunajec zdecydowanie zasługuje na tytuł najpiękniejszej trasy rowerowej w Małopolsce ( gdyby nie przesyt turystów myślę, iż byłaby u mnie w top 3 ). Reszta dnia mija jak za pstryknięciem palcy, a ja wjeżdżam na parkour do CP4, którego początek wijący się wśród winnic przy zachodzie słońca zapamiętam na długo – krajobraz niczym wyjęty z hollywoodzkiego filmu. Wspinaczkę na Cyrlę rozpoczynam dopiero po 22 i jestem już na etapie, gdzie jakikolwiek podjazd wyzwala we mnie chęć wyprowadzenia roweru na spacer. Osiągnięcie CP4, czyli schroniska Cyrla w Beskidzie Sądeckim ( 844 m n.p.m.) nabawia mnie bólu Achillesów od pchania roweru pod momentami absurdalnym nachyleniem po betonowych płytach. Na miejsce trafiam około 2 w nocy, półprzytomnie rozmawiam z wolontariuszami, jem kolację składająca się z 1/4 paczki orzeszków arachidowych, znajduję kawałek ławki w jadalni i zawijając się w bivy nastawiam budzik za 2h na 4 rano. Solidne chrapanie pozostałych zawodników choćby mnie nie rusza.

Droga do mety: 99 km i 1,613m up

Zgodnie z planem wstaję o 4, wychodzę po cichu, wgrywam ostatniego, finiszowego tracka i nagle słyszę głos – to Adam, człowiek i wolontariusz, którego poznałam na starcie podczas rozdawania trackerów GPS. Rozmawiamy chwilę podczas gdy słońce budzi się do życia i opowiadam kilka przygód i wrażeń z trasy, po czym ruszam – za 6h meta będzie moja. Zaczynam jednak dość ambitnie, bo od wspinaczki na Zadnie Góry, a następnie na Jaworzynę Kokuszczańską ( lokalnie są tu rozgrywane zawody mtb), by następnie wzdłuż stoku pomału zjeżdżać i kierować się w stronę Złotnego i daj mi Boże – jedzenia. Pada na lokalny sklep, w którym mam okazję kupić jeszcze ciepłe oscypki, w tym korbacze, które będą stanowić moją finałową przekąskę. Zaczynam słuchać podcastu z Lael Wilcox na Escape, nowego albumu Billie, 2 rozdziały audiobooka i nagle okolica zaczyna wyglądać jakby znajomo… Gładyszów, Krzywa, Czarne – i nagle zza rogu wyjeżdża ekipa filmowa, która przez następne kilometry towarzyszy mi z dronem i kamerą, a mi nie sposób ukryć uśmiechu na twarzy. Nagle nawigacja pokazuję ostatnie 2km i ostatni szutrowy zjazd. Guess what – kicha, mleko jest wszędzie, z opony zeszło całe ciśnienie, a sama zaczyna schodzić z obręczy. Z impetem trafiłam tylnym kołem w niezauważony przepust, jadąc pewnie z 45 km/h. Bez chwili zastanowienia zaczynam jednak biec, krok za krokiem, trzymam rower za lemondkę i czuję się jakbym zaraz miała wbiec na triathlonową strefę zmian. Kilometr do mety, 100 metrów i na horyzoncie widzę ośrodek OSW Radocyna i grupę kibiców, w tym fotografa. Skręt w lewo, flaga Restrap’a i jestem. Właśnie ukończyłam RTPL i nie wiem, gdzie włożyć ręce i co ze sobą zrobić. Gratulujący Piko, Grzesiek i Adam z handmade koszulkami, wolontariusze, z którymi widziałam się na CP, inni zawodnicy… Nie mam pojęcia jakim cudem koniec końców się nie rozbeczałam. Do ręki dostaję kartę uczestnika z finiszowym czasem ukończenia RTPL6: 6 dni, 7 godzin i 10 minut.

W taki właśnie sposób zostałam finisherką ultra, pierwszego ultra w moim życiu, w którego ukończenie od początku nie wierzyłam. A po przyjeździe na mecie, byłam gotowa jechać dalej. Dziękuję za każdy rodzaj wsparcia, śledzenie kropki i dotarcie do tego momentu – następne przygody czekają już za rogiem!

Zdjęcie by Tadek Ciechanowski

Dla zainteresowanych – sprzęt i akcesoria

  • rower Trek Emonda SLR 6 AXS
  • napęd SRAM Rival AXS
  • korba SRAM Rival AXS z miernikiem mocy, 48/35, DUB, 172,5mm
  • kaseta SRAM XG-1250, 10-36, 12- rzędowa
  • siodełko Bontrager Aeolus Elite 250mm x 145mm
  • nawigacja Hammerhead Karoo 2
  • torba na ramę Apidura Racing Long Top Tube Pack 2L
  • torba podsiodłowa Ortlieb Seat-Pack 11L
  • opony Pirelli P Zero Race 4S TLR SpeedCore 28”/ 700c/ 30mm
  • koła Zipp 404 Firecrest CL Disc 58mm wysokość stożka, 28″ / 700c
  • bidony Fidlock 2x 800ml
  • lemondka Aptonia Aerobars
  • kurtka przeciwdeszczowa JMP GRAVEL RAIN
  • kurtka puchowa Specialized Packable Down
  • set do jazdy Pas Normal Studios kolekcja Escapism
  • kask Trek Velocis Mips
  • okulary Rudy Project SPINSHIELD AIR
  • buty MTB NORTHWAVE Extreme XC 2
  • zapięcie Hiplok
  • oświetlenie 2x Bontrager/ Knog/ Petzl

PS jak mi ktoś po RTPL powie, iż się czegoś nie da zjechać, to niech da mi szosę i zrobię to bagażem i spuchniętymi od alergii oczami, jedną ręką odpisując na wiadomość na Messengerze

Niecierpliwość, frustracja, zaskoczenie, wykończenie, świadomość, ulga, pustka, wspólnota, szczęście, bezradność, euforia – czyli w uproszczeniu RTPL6.
Idź do oryginalnego materiału