La Drova śladami Mohorica

magazynbike.pl 8 miesięcy temu

Pcha mnie wiatr w plecy, wystrzelając niczym z procy. Ledwo przekręcam korbą, licznik pokazuje czterdzieści pięć na godzinę. Poranne słońce nagrzało hiszpańskie powietrze, dzięki czemu przyjemnie przecina się pomarańczowe gaje. Jestem sześćdziesiąt kilometrów na południe Walencji i właśnie zaczynam podbój tutejszych szlaków. Może nie są tak popularne, jak nieodległe Val d’Ebo, czy Col de Rates, ale nie mniej imponujące.

Wariackim zjazdem Mohoricia

Po wąziutkich dróżkach, wydrążonych między obrośniętymi dojrzałymi pomarańczami drzewkami, zaczyna się pierwsza wspinaczka – La Drova. Z początku jest łatwa i płaska, prowadząc szeroką drogą pośród białych willi, ale gdy z końcem zabudowań pojawiają się serpentyny, szosa staje się bardziej stroma. Z otaczającymi widokami nie daje się aż tak mocno we znaki. Nasłonecznione zakręty odsłaniają fotogeniczne pejzaże z górkami.

Po części wśród skalistych zboczy i stromej, leśnej końcówce, w końcu natrafiam na miasteczka. Ciche, w sielankowym klimacie. Jak gdyby przygotowujących się do zbliżającego się wielkimi krokami czasu sjesty, choć przez wszechobecny luz zdaje się, iż trwa ona tu cały rok. Po przecięciu malowniczych mieścin na Wahoo pojawia się szlak, przypominający rentgen układu pokarmowego. Linia tracku niczym jelita w brzuchu zawija, prowadząc w dół. Pulsacyjnie naciskając w hamulce, z lekkim przerażeniem, biorę kolejne strome zakręty. Przed oczyma mam klatkę z transmisji w Eurosporcie i Mateja Mohoricia, który na tej samej drodze uciekał na Vuelta Valenciana. „Ten wariat nie ma chyba układu nerwowego!” – przechodzi mi przez głowę. Teraz, gdy przeżywam ten zjazd na własnej skórze, dochodzi podziw dla wyczynów Słoweńca.

Z panoramą na doliny, zbocza skał i wzgórza

„Cohones! Vamos!” – motywuje się mijanych grupka dziadków, zmagających się z podjazdem. Najpierw biegnie przez las, dopiero na finiszu wychodząc na otwarty teren. Z rzadka pojazd inny niż rower mija mnie na trasie.

Nagrzane promieniami słońca miejscowości są podobne – jaskrawe domy i kościół, górujący na wzniesieniu. Łączące je drogi widać jak na dłoni. Doskonale wiadomo, kiedy czeka cierpienie, a kiedy luźne kręcenie.

Jeśli jeszcze na początku trasy starsza część mieszkańców, ekspresyjnie debatując, stanowiła jakiś znak cywilizacji, to parędziesiąt minut póżniej na próżno kogokolwiek szukać w zasięgu wzroku. Najgorzej jest w Castelo de Rugat, jak na okoliczne warunki dość sporej mieścinie ze znakami upadłej industrializacji. Bar? Zamknięty. Sklep? Zamknięty. Restauracje? Zamknięte. Błądzę pośród naznaczonych czasem kamienic, w poszukiwaniu czegoś do święcących pustkami bidonów. W końcu znajduję otwarte Mercado. Moja bytność wywołuje tu poruszenie – gdy zdezorientowanych krążę między alejkami, ekspedientki bacznie pilnują roweru. Jedna wprowadza go choćby do środka, obchodząc się z nim jak z porcelaną.

Serpentyn ciąg dalszy

Od Castelo aż po Salem ciągną się kolejne serpentyny. Choć trzymają kilka procent nachylenia, zmagania z nimi to czysta frajda. W szczególności, jak sięgnie się wzrokiem za oddzielające asfalt od przepaści kamienne bloczki. Wokół rozrastają się niemal pocztówkowe kadry: wzbudzające podziw szczyty, ze zbiornikiem wodnym i maciupeńkimi zabudowaniami u podnóży. A gdy dodać „esy-floresy” z asfaltu, które wkomponowują się w krajobraz, tworzy się wręcz malarskie dzieło. Tylko widziane na żywo.

Mroczna cisza przed piekłem

Płaska, ciemna od niedawno wylanej smoły droga, jest wręcz niepokojąca cicha. Schowane za chmurami słońce, zabarwiając leciutką szarością trawy i szczyty, potęguję apokaliptyczny klimat. W uszach jedynie szum opon, a przed oczyma kierujący donikąd szlak. Orxha wpasowuje się w klimat. Z ruinami zamku i pustym korytem osuszonej rzeki. Prawdziwy Armagedon następuje jednak zaraz za ostatnim budynkiem wyludnionej miejscówki. Kiedy zaczyna się góra, uformowana przez szatana.

Droga krzyżowa do Villalongi

Na zakrętach jest niemal pionowo. Schemat jest zawsze taki sam – fałszywa nadzieja na wypłaszczenie, powodowana widokiem na zawinięciu szosy, ale po chwili brutalne rozczarowanie i wyrastająca z ziemi „dzida”. Passo Orxha naprawdę boli, nogi aż pieką.

Czerwone Citroen z lat 80-tych i monument wieńczący wspinaczkę na Villalongę kończy tą kolarską katorgę. Tę pod górkę, bo w dół wcale nie jest przyjemniej. Klocki hamulcowe wypożyczonego Cannondale’a ostatkiem skumulowanej energii zatrzymują koła na stromych skrętach. Granica jest cienka – jeden niewłaściwy ruch, z wąziutkiego pasa drogi poleci się głęboko w dół. Zobojętniały przez chwilę na piękno okolicy, modlę się, aby strach dobiegł końca.

Uczucie, jakiego nie da się oddać słowem

Cappucino w barze zostało zrobione naprawdę ze szczerego serca, z bitą śmietaną i oprószone czekoladą. To chyba z litości, od pani, która postanowiła wynagrodzić mi długie i żmudnie próby dogadania się przez translator.

Skały i góry. Jeszcze tydzień wcześniej, tonący w pocie na trenażerze oglądałem je na Eurosporcie. I zaklinałem rzeczywistość, iż lada chwila będę je miał na wyciągnięcie ręki. Najzabawniejsze jest to, iż nieważne, czy hiszpańskie krajobrazy będą na ekranie, czy w realu. Tak naprawdę żadne słowa nie tego oddadzą ich istoty. Tego, co czasem zapiecze i boli, ale przede wszystkim zapiera dech w piersiach.

Idź do oryginalnego materiału