Kosmiczne duchy nad Europą. Taki kadr trafia się raz w życiu

konto.spidersweb.pl 6 godzin temu

Niektórzy spędzają całe życie na wypatrywaniu niezwykłych zjawisk na niebie, a i tak kończą z poczuciem niedosytu. Tymczasem Valter Binotto, fotograf mieszkający w malowniczym Possagno u podnóża włoskich Alp, właśnie zapisał się w historii światowej fotografii.

26 listopada, podczas nocy, która dla większości z nas była po prostu kolejnym jesiennym wieczorem, włoskie niebo urządziło spektakl wykraczający poza granice wyobraźni. Binotto uchwycił w jednym kadrze dwa najrzadsze zjawiska świetlne na Ziemi: elfa oraz duszka. Można powiedzieć, iż wygrał na loterii dwa razy w ciągu tej samej sekundy.

Błysk na granicy kosmosu

To, co widzimy na zdjęciu (zobaczycie je niżej), to nie błąd matrycy ani efekt pracy grafika komputerowego. To tak zwane TLE (Transient Luminous Events), czyli przejściowe zdarzenia świetlne.

Podczas gdy zwykłe pioruny, które znamy z letnich burz, uderzają w dół, w stronę chmur lub ziemi, TLE decydują się na podróż w przeciwnym kierunku. Wybuchają wysoko nad systemami burzowymi, sięgając samej krawędzi przestrzeni kosmicznej. Są one dowodem na to, iż nasza atmosfera to gigantyczny, połączony system elektryczny, w którym to, co dzieje się na dole, ma swoje gwałtowne odbicie wysoko, niemal w próżni.

Pierwszym bohaterem tego zdjęcia jest elf (ang. elve od skróty ELVES – Emission of Light and Very Low Frequency perturbations due to Electromagnetic Pulse Sources). Choć nazwa brzmi bajkowo, zjawisko to jest potężne i przerażająco szybkie. Wygląda jak gigantyczny, krwistoczerwony pierścień światła, który w ułamku sekundy rozszerza się na niebie.

W przypadku uchwyconym przez Binotto mówimy o strukturze, która mogła osiągnąć średnicę choćby 230 km. To dystans niemal taki, jak z Warszawy do Krakowa, pokonany w czasie krótszym niż jedna tysięczna sekundy. Udało się także wyliczyć, iż zjawisko miało miejsce na wysokości 85 km.

Dla porównania statek matka z filmu Święto Niepodległości miał 550 km średnicy, więc ten ELVES był mniejszym, ale godnym rywalem – napisał Valter Binotto.

Mechanizm powstawania elfa jest fascynujący. Wszystko zaczyna się od niezwykle silnego uderzenia pioruna w chmurach. Generuje on potężny impuls elektromagnetyczny, który pędzi w górę i uderza w jonosferę. Tam, na wysokości około 80-100 km, impuls pobudza cząsteczki azotu, zmuszając je do krótkiego, intensywnego świecenia na czerwono.

Dla ludzkiego oka jest to zjawisko praktycznie niedostrzegalne, mignięcie trwa zbyt krótko, by mózg zdążył je zarejestrować. Tylko czuła optyka aparatu jest w stanie uchwycić ten moment.

Więcej na Spider’s Web:

Jedno zdjęcie, dwa cuda

Drugim elementem tej niezwykłej kompozycji jest red sprite, czyli czerwony duszek. W przeciwieństwie do kolistego elfa, duszki przypominają raczej kosmiczne meduzy lub pnącza czerwonych roślin wystrzeliwujące w górę.

Są one najczęściej obserwowanym typem TLE, co wcale nie oznacza, iż łatwo je spotkać. Pojawiają się na wysokości od 50 do 90 km i, choć realizowane są nieco dłużej niż elfy (kilka milisekund), wciąż są nieuchwytne dla nieprzygotowanego obserwatora.

Wspólne wystąpienie tych dwóch zjawisk w jednym kadrze to fenomen na skalę światową. Valter Binotto sam przyznał w rozmowie z serwisem Space.com, iż było to jedno z najbardziej ekscytujących doświadczeń w jego karierze.

Według niego, prawdopodobnie nie istnieje w tej chwili druga taka fotografia, która tak wyraźnie dokumentowałaby oba te zjawiska zachodzące jednocześnie. To nie tylko piękny obrazek, ale też bezcenny materiał dla naukowców, którzy starają się zrozumieć, jak burze dolnej atmosfery wpływają na warstwy graniczne z kosmosem.

Wrażenie robi nie tylko piękno natury, ale też jej ekstremalna potęga.

Oba zjawiska zostały wywoływane jednym uderzeniem pioruna nad Adriatykiem około 350 km dalej. Prąd szczytowy wyniósł 387 kA (kiloamperów), około dziesięciokrotnie wyższy niż zwykły piorun – dodaje fotograf.

Technologia w służbie cierpliwości

Zrobienie takiego zdjęcia wymagało nie tylko szczęścia, ale i konkretnego zaplecza technicznego. Binotto nie czekał z palcem na spuście migawki, bo człowiek nie ma szans zareagować na zjawisko trwające milisekundy.

Użył do tego celu aparatu Sony A7S znanego z niesamowitej czułości w nocy oraz jasnego obiektywu 50 mm f/1.4.

Kluczem do sukcesu był zapis wideo z prędkością 25 klatek na sekundę. To właśnie z tego nagrania udało się wyodrębnić tę jedną, jedyną klatkę, na której niebo nad Włochami zapłonęło czerwienią.

Idź do oryginalnego materiału