Emilia Romagna po śladach Giro i Pantaniego

magazynbike.pl 9 miesięcy temu

Kilka kilometrów od morza, za autostradą i przemysłowymi hangarami, znika zgiełk nadadriatyckiej riwiery. Italodisco, tłumy i kramy pozostają nad wodą, nie zakłócając spokoju dalszych terenów. Zamiast tego są pola – sielankowe, poprzecinane kanałami melioracyjnymi. Podświetlone zachodzącym słońcem, prezentują się jak na malarskim pejzażu.

Opierając się duchocie pedałuję między zielonkawymi połaciami. Droga jest wąska, asfalt gładki. Od czasu do czasu pustkę urozmaica jakaś willa, dodając jeszcze bardziej sielskiego klimatu. Jedna z nich jest wyjątkowa. Znacznie różni się od pozostałych. Postawiona w kompletnej samotności, otoczona żelaznym płotem oraz gęsto porośniętymi krzewami, jakby starała za wszelką cenę ukryć przed zewnętrznym światem. Zza krzewów widzę furgonetkę z wizerunkiem drobnego, łysego kolarza. W międzyczasie na czarnej jak smoła drodze pojawiać zaczynają się napisy. Jedne różowe, inne żółte, ale wszystkie z jednakową treścią – „Pantani”. Słowo to, jedne po drugim, ciągnie się i ciągnie, aż po horyzont…

Cesenatico w upalny włoski poranek. Staję przed małym, niepozornym budynkiem, w bezpośrednim sąsiedztwie kolejowego dworca. prawdopodobnie to dawna zajezdnia pociągów. Na ceglanym postumencie, nad wejściem, postać w różu i celeste energicznie kręci pedałami. Drewniana figura, mimo grymasu na twarzy, non stop przebiera nogami w powietrzu, pokonując niewidzialną stromiznę…

Przechodzę przez drzwi, pospiesznie kupuję bilet i ruszam na peregrynację. Z błyskiem w oku oglądam rowery i trofea, z ciarkami na plecach skanuje rozwieszone na ścianach plakaty. Podekscytowany lustruję kolorowe kolarskie koszulki. Czuję się jak kilkuletni dzieciak, który właśnie znalazł się w alejkach bogatego w zabawki sklepu…

Smutek wisi w powietrzu. Koszulki, rowery, puchary, obrazy… To pamiątki po pewnym człowieku. Swego czasu porywał za sobą całe Włochy i kolarski świat. Kontrowersyjny i romantyczny, życie zakończył tragicznie w hotelowej wannie. To wspomnienie po Marco Pantanim…

Słoneczny Adriatyk od dziesięcioleci ściągają setki tysięcy wczasowiczów. Nocne życie, muzyka, apartamentowce… Ten zgiełk, który turystycznym kiczem przewyższa choćby polski Bałtyk, ledwie kilka kilometrów w głąb lądu kończy się gwałtownie. Tam zaczynają się góry, które od małego ciągnęły chłopaka z Cesenatico. Syn hydraulika i sprzedawczyni przekąsek zdobywał kilkukilometrowe stromizny na stalowym rowerze. Ten jednoślad stoi teraz w muzeum. Ciężki, z trzema zębatkami z tyłu, z których najwyższa ma maksymalnie ze dwadzieścia dwa zęby, co w erze maksymalnie miękkich przełożeń budzi respekt.

Goląc lokalne „ogóry”, mniej lub bardziej prestiżowe, Pantani z roku na rok piął się w krajowej hierarchii. Aż do lat dziewięćdziesiątych, kiedy o jego talencie przekonano się na całym globie. Szaleńczymi atakami pod przełęcze porywał kibiców, efektownymi rajdami zwyciężał etapy. Wsiadając na siodło i wkładając na swą łysinę charakterystyczną bandamkę, stawał się bez względnym dla rywali monstrum. A to w opozycji do rzeczywistego charakteru – skrytego i skrajnie nieśmiałego romantyka, który poza szosą zamykał się we własnym świecie…

„Pirat” u szczytu stanął w 1998 roku. W poprzednim roku zgarnął dublet, wygrywając Giro d’Italia i Tour de France. Zdawało się, iż na lata zdominuje światowe kolarstwo. We Włoszech stał się celebrytą, za którym szaleli rodacy. I wtedy nadszedł feralny dzień w Madonna di Campiglio, kiedy z hukiem runął w przepaść, z której już nigdy nie wyszedł…

O poranku 5 czerwca w 1999 roku, mając już praktycznie pewny tryumf w Giro, w alpejskim kurorcie dowiedział się zdyskwalifikowaniu za doping. Pantani, nomen omen orędownik sprzeciwiający się chemicznemu wspomaganiu przy pedałowaniu, przekroczył o kilka procent dopuszczalny poziom hematokrytu we krwi.

Po dziś dzień incydent ten budzi kontrowersje. Faktem jest jednak to, iż był to początek końca kolarza, cios, z którym Włoch nigdy się nie pogodził. Dopatrywał się spisku, broniąc teorii o tym, iż stanowiło to wymierzone w niego działanie. Dochodził, iż ktoś celowo chciał go zniszczyć. Jednocześnie zdarzenie to złamało go. Po raz pierwszy sięgnął wówczas po kokainę, która z biegiem kolejnych tygodni, miesięcy, lat, przemieniała go w ludzki wrak

Próbował się podnosić, wrócić. Coraz to bardziej dziwaczał, pochłaniając używki w większych, i większych ilościach. Aż do 14 lutego 2004 roku, gdy w oddalonym o 30 kilometrów od Cesenatico hotelu w Rimini zażył ich zbyt dużo. Około południa, wyważając drzwi, obsługa odnalazła jego ciało w wannie. Martwe, otoczone białym proszkiem…

Spod willi, w której nieraz zamykał się przed światem, patrzę na horyzont. Widać szczyty gór, na których młody Marco szlifował umiejętności, którymi zadziwiał potem świat.. Pedałuję do Ceseny, do miasta, w którym przyszedł na świat. Mój rower mknie, prawie jak Ewenepola, Thomasa czy Roglicia.

Kręcę trasą czasówki Giro z 2023 roku, która, wiodąc obok willi Pantaniego i po zabytkowych uliczkach Ceseny, kończyła się zaraz za miastem. Na asfaltach, które przemierzam, parę miesięcy temu z walczyli kolarscy mistrzowie. Na dziewiątym etapie, w ulewie i chłodzie, ścigali się z czasem, po istotne w klasyfikacji generalnej sekundy. Wygrał ją Ewenepoel, który potem wycofał się z powodu COVID-19. To był jeden przełomowych momentów tego wyścigu.

Ja zmagam się z włoskimi kierowcami i gorącem. W Cesenie odwiedzam lokalny stadion, potem, gdzieś w gąszczu typowych dla Emilii – Romanii budowli orzeźwiam się zimną colą. Dochodzi wieczór, a prażące przez cały dzień słońce chyli się ku zachodowi.

Z powrotem błądzę po okolicy. A to niewłaściwy zakręt, a to nie adekwatna droga… Między gospodarstwami i wioskami dobijam do portu w Cesenatico. Wokół unoszących się w zatoczce kutrów i jachtów panuje nadmorski gwar, zmieszany z zapachem pizzy. Wszystko to towarzystwie kolorowych kamieniczek, w jednej z których swą młodość spędzał Pantani.

W tym samym miejscu w 2004 także zgromadził się tłum, tak gęsty, iż aż ciężko byłoby wcisnąć między niego szpilkę. Zebrał się, aby pożegnać lokalnego herosa, który udawał się w swoją ostatnią podróż. Na fotografii z pogrzebu zapłakane kobiety i mężczyźni, z bukietami w rękach i oprawianymi w ramkę koszulkami.

Po porcie jadę dalej, mijając miejscowy stadion. Dostrzegam busa kolarskiego klubu „Fausto Coppi”. W tymże zespole „Pirat” stawiał swoje pierwsze kroki.

Tuż przed miejscem, gdzie śpię, wpdam na stoisko z piadine. Podobne placki sprzedawała matka Marca, Tonina. Podobnie jak wielu Włochów, do końca nie pogodziła się z tragiczną śmiercią jedynego syna. Tu, w krainie pizzy i pasty, Pantani cały czas jest żywy. A jego historia choćby i mnie, choć nie mogłe na żywo oglądać jego wyczynów, fascynuje i chwyta za serce…

______

Źródła:

M.Rendell „Marco Pantani. Ostatni podjazd”

wikipedia.org.pl

Moja trasa do powtórzenia

Idź do oryginalnego materiału