To nie Niemcy, tylko Polska – rzucił ze śpiewnym akcentem kolega, gdy w końcu dogoniłem go na światłach. Chwilę wcześniej pruł grubo ponad trzydzieści na godzinę na elektrycznym składaku, a ja na najnowszym Boschu ze 100 Nm nie byłem w stanie się zbliżyć, bo mój rower nie był odblokowany. I co miałem mu odpowiedzieć? Taka jest nasza rzeczywistość.

Drugi przykład? Środek tygodnia, godzina osiemnasta, Wrocław, okolice Galerii Dominikańskiej. Dwóch chłopaków na elektrycznych motocyklach: raz jadą drogą, raz ścieżką rowerową, jak im pasuje. Maszyny oczywiście bez tablic rejestracyjnych i świateł, a jeden z nich w kasku, który bardziej przypomina nakrycie głowy z II Wojny Światowej niż ochronę.
I trzeci obrazek. Kolega, który radzi się mnie w sprawie rowerów, właśnie kupił nowego elektryka. Co pierwsze robi? Szuka firmy, która mu odblokuje silnik Shimano – przecież to „tylko do podjeżdżania w lesie”. Niby niegroźne, ale mu nie pomogłem. Bo naprawdę nie chodzi o to, żeby ścigać ludzi, którzy chcą jeździć szybciej. Tylko o proste bezpieczeństwo.
Łatwiej jest opublikować kolejną informację o wypadku pojazdu elektrycznego, niż naprawdę zrobić coś z tym, iż niemal nikt ich nie kontroluje. A przecież nic nie działa tak dobrze, jak nieuchronność kary. Problem w tym, iż ludzie musieliby mieć świadomość, iż taka kara w ogóle istnieje. Może więc czas na przykładową akcję – nie po to, by kogokolwiek zastraszać, tylko żeby jasno pokazać, iż prawo dotyczy wszystkich uczestników ruchu, także tych na elektrycznych składakach, motocyklach czy hulajnogach.

To naprawdę nie jest nic skomplikowanego. W wielu miastach są miejsca podobne do naszego mostu na Wielką Wyspę, gdzie ścieżka rowerowa prowadzi pod górę i jest ograniczona po obu stronach barierkami. Nie da się na nią wjechać inaczej niż pedałując. Z daleka widać, kto naprawdę macha nogami, a kto tylko wciska manetkę. Nie potrzeba radarów ani technologicznych cudów. Bo przepisy są przecież jasne – legalne rowery elektryczne muszą wspomagać pedałowanie, a nie jeździć same.
Są oczywiście ważniejsze sprawy niż ściganie użytkowników nielegalnych elektryków, ale niektóre zabiegi, które mogłyby podnieść poziom bezpieczeństwa nas wszystkich w ruchu ulicznym, są elementarnie proste. Uświadomiła mi to dopiero podróż przez całą Europę – trzy tygodnie i pięć tysięcy kilometrów od Polski przez Hiszpanię i Włochy, aż z powrotem do domu. I wiecie co? Nigdzie nie widziałem tak wielkiego chaosu związanego z elektrykami udającymi rowery, jak u nas. A to wszystko zauważyłem w ciągu zaledwie dwóch dni – tuż przed wyjazdem i tuż po powrocie.
Bo rowery elektryczne są wspomagane, a nie są motorowerami czy motocyklami, które działają na manetkę. To proste. Wspomaganie kończy się przy 25 km/h. jeżeli ktoś chce jeździć szybciej – proszę bardzo, niech kupi elektryczny motocykl, zarejestruje go i ubezpieczy. To też proste. I działa.