Nothing stale poszerza swoje portfolio, oferując nie tylko kolejne telefony, ale też akcesoria i słuchawki. Wcześniej w tym roku marka ta zaprezentowała swoje pierwsze bezprzewodowe słuchawki o otwartej konstrukcji – Nothing Ear (open). To słuchawki dedykowane tym osobom, którym podczas słuchania muzyki zależy na zachowaniu świadomości o tym, co dzieje się w otoczeniu. Ale jak Nothing Ear (open) wypadają w codziennym użytkowaniu? Sprawdziłam to!
Specyfikacja i cena
Nothing Ear (open) to bezprzewodowe słuchawki wyposażone w dynamiczne przetworniki o średnicy 14,2 mm z membraną z politereftalanu etylenu powlekanego tytanem. Jak już wspomniałam, cechują się one otwartą konstrukcją i z tego względu nie dysponują ANC. Wykorzystują jednak system, który ma zapobiegać wyciekom dźwięku i dbać o prywatność użytkownika.
Słuchawki te obsługują kodeki SBC i AAC, łączność Bluetooth 5.3 i multipoint, a także systemy szybkiego parowania – Google Fast Pair i Microsoft Swift Pair. Ponadto cechują się odpornością na działanie pyłu i wody zgodnie ze standardem IP54.
Nothing Ear (open) można kupić w Polsce w cenie 649 złotych. Ich pełną specyfikację umieściłam w poniższej tabeli.
Nothing Ear (open) – specyfikacja:
Budowa i jakość wykonania
Nothing ma w zwyczaju pakować swoje produkty w opakowania, które nie wyglądają zbyt dobrze po pierwszym otwarciu. Nie każdy zwróci na to uwagę, ale nie inaczej jest w tym przypadku. Nothing Ear (open) zamknięto tak w zasadzie w podwójnym opakowaniu, zewnętrznym i wewnętrznym. To pierwsze zawiera dodatkowo kartkę z wiadomością od producenta. W drugim znajdziemy słuchawki wraz z ładującym etui, przewodem ładującym i papierologią.
Etui ładujące jest tu dość spore, co wynika z rozmiarów samych słuchawek. Cieszy natomiast fakt, iż jego zawias pracuje płynnie i nie zawiera żadnych luzów. I słuchawki, i etui wykonano z tworzywa sztucznego, rzecz jasna z charakterystycznymi dla marki Nothing przezroczystymi elementami. Cechują się też one charakterystycznym dla niej wzornictwem.
Z zewnątrz ładującego etui znalazł się port USB-C. Pod przezroczystą pokrywą widać natomiast diodę stanu, fizyczny przycisk i magnetyczne doki na słuchawki. Na marginesie, i wkładanie do nich słuchawek, i ich wyjmowanie, przebiega bezproblemowo.
Komfort użytkowania
Słuchawki nie posiadają oczywiście dokanałowych wkładek. Nie są też ukształtowane tak, by sięgały do kanału słuchowego. Opierają się one bowiem o małżowinę uszną, w czym pomagają silikonowe zauszniki z ciężarkiem. Na szczęście są lekkie i choćby przy długim użytkowaniu nie powodują dyskomfortu. Nie są jednak słuchawkami dla wszystkich. Choć nie leżały one na moich uszach źle, mimo iż noszę okulary, to cały czas czułam ich obecność i iż były nieco „luźne”. To mnie po prostu irytowało. Zdecydowanie nie chciałabym w nich biegać.
Nothing Ear (open) nie wykorzystują niestety czujników zbliżeniowych, a przez to ich wyjmowanie z uszu nie powoduje wstrzymania odtwarzania. Nie zabrakło w nich natomiast mikrofonów i paneli ściskowych do kontroli słuchawek. Obsługa tych drugich jest intuicyjna i na szczęście wygodna. Z ich pomocą można nie tylko przełączać się między utworami ale też zmieniać głośność odtwarzania czy odbierać połączenia telefoniczne.
Parowanie i łączność
Jako iż Nothing Ear (open) obsługują rozwiązania Google Fast Pair i Microsoft Swift Pair ich parowanie z urządzeniami z Androidem oraz komputerami z systemem Windows jest błyskawiczne. Gdy tylko otworzyłam etui ze słuchawkami, natychmiast wykrył je i mój komputer, i telefon, proponując dokonanie parowania. Po sparowaniu ze telefonem system zaproponował mi ponadto instalację współpracującej z nimi aplikacji Nothing X. Nie musiałam więc szukać jej manualnie.
Aby aktywować tryb parowania ponownie, by sparować Nothing Ear (open) z kolejnym urządzeniem, trzeba włożyć słuchawki do etui i przytrzymać znajdujący się w nim przycisk. Po sparowaniu słuchawek z dwoma urządzeniami warto włączyć funkcję podwójnego połączenia, która pozwoli nam płynnie się między tymi urządzeniami przełączać.
Na zasięg słuchawek nie mogłam narzekać. Mogłam chodzić w nich spokojnie po całym mieszkaniu, bez telefonu, nie doświadczając żadnych zakłóceń dźwięku.
Aplikacja Nothing X
Jak pozostałe słuchawki Nothing, Nothing Ear (open) współpracują z aplikacją Nothing X. Muszę powiedzieć, iż na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy wprowadzono w niej potrzebne ulepszenia. W związku z tym nie mam do niej takich zastrzeżeń jak kiedyś.
Aplikacja działa w pełni w języku polskim, ale tym razem na próżno szukać tu jakichkolwiek tłumaczeniowych gaf. Ponadto do dyspozycji mamy w niej już nie tylko podstawowy korektor, ale też taki bardziej zaawansowany, który możemy mocno dopasować pod siebie. Jej interfejs jest czytelny, a obsługa prosta. Sprawdzimy tu rzecz jasna naładowanie etui i słuchawek, zaktualizujemy oprogramowanie urządzenia, a także spersonalizujemy gesty obsługiwane przez panele ściskowe.
Brzmienie oraz kwestia hałasów z otoczenia i wycieków dźwięku
Nothing Ear (open) obsługują tylko podstawowe kodeki AAC i SBC, co w tym przedziale cenowym trochę rozczarowuje. Ich brzmienie mnie jednak pozytywnie zaskoczyło. Jest zaskakująco klarowne i zbalansowane. Nie czułam, żeby brakowało im basu, a tony średnie i wysokie ginęły w tłumie. Dobrze słuchało się w nich zarówno popu, rocka, metalu, jak i muzyki filmowej.
Niestety, w przypadku Nothing Ear (open) z pewnością można ponarzekać na głośność odtwarzania. O ile skali głośności nie brakowało mi podczas słuchania muzyki na Spotify, to już podczas odtwarzania materiałów wideo na YouTube się to zdarzało.
Nothing Ear (open) rzecz jasna nie dysponują aktywną redukcją szumów, albowiem ich idea tkwi w tym, by się od otoczenia nie izolować. A jak jest z kwestią izolowania tego czego słuchamy w słuchawkach my od otoczenia? Niestety, choć system zastosowany tu przez Nothing do pewnego stopnia zapobiega wyciekaniu dźwięku, nie jest on w pełni skuteczny. Przy wysokiej głośności odtwarzania osoby znajdujące się w pobliżu słuchają naszej muzyki razem z nami.
Bateria
Jak twierdzi Nothing, Nothing Ear (open) mają oferować do 8 godzin czasu pracy na baterii samodzielnie oraz do 30 godzin czasu pracy przy doładowywaniu z etui. To czasy, na które trudno narzekać. Osobiście nie zdarzyło mi się, by podczas pojedynczej sesji odsłuchu audio te słuchawki rozładować. Ba, było do tego daleko.
W tym przedziale cenowym za wadę możemy uznać brak wsparcia dla ładowania bezprzewodowego. Etui Nothing Ear (open) naładujemy tylko podłączając je kabelkiem do ładowarki lub komputera.
Podsumowanie
Dla osób, które nie lubią mieć słuchawek w kanałach słuchowych oraz dla tych, które podczas słuchania muzyki chciałyby zachować kontakt z otoczeniem, Nothing Ear (open) mogą być strzałem w dziesiątkę. W swojej roli sprawdzają się bowiem całkiem dobrze, a przy tym oferują wysoką jakość brzmienia i kilka przydatnych funkcjonalności. Nothing Ear (open) w moje potrzeby nie trafiają, ale z pewnością widzę dla nich niszę.
Oczywiście, Nothing mógłby tu pewne rzeczy poprawić, na czele z liczbą obsługiwanych kodeków. W tej cenie liczyłam bowiem na dźwięk Hi-Fi. Spodziewałam się też ładowania bezprzewodowego. Innymi słowy, jeżeli miałabym kupić Nothing Ear (open), sobie lub komuś, to tylko w porządnej promocji.
Mocne strony:
- Lekka konstrukcja (mimo sporych rozmiarów)
- Komfortowe w obsłudze panele naciskowe
- Długi czas pracy na baterii
- Wysoka jakość brzmienia
- Odporność IP54
- Obsługa połączeń multipoint
- Obsługa funkcji Google Fast Pair i Microsft Swift Pair
- Aplikacja intuicyjna, a jednocześnie bogata w użyteczne opcje
Słabe strony:
- Słuchawki leżą na uszach dość luźno
- Dźwięk mimo wszystko wycieka
- Brak ładowania bezprzewodowego
- Tylko kodeki AAC i SBC