
Satelity zarejestrowały coś, co wygląda jak bajecznie kolorowe smugi na powierzchni Morza Bałtyckiego. W rzeczywistości, to nie dzieło sztuki ani efekt wycieku, to zakwit glonów, a konkretnie cyjanobakterii, które każdego roku przejmują kontrolę nad wodami tego coraz bardziej chorego morza. Problem jest na tyle poważny, iż martwe strefy, obszary pozbawione życia, sięgają dziś rekordowych rozmiarów. Co gorsza, to dopiero początek.
Zjawisko zakwitu glonów to nic innego jak gwałtowny rozrost mikroskopijnych organizmów roślinnych, które pływają tuż pod powierzchnią wody. Mowa o fitoplanktonie. W przypadku Bałtyku szczególnie problematyczne są cyjanobakterie, zwane niebiesko-zielonymi algami.
Naturalnie występują w morzu, ale przy odpowiednich warunkach: wysokiej temperaturze, słabym wietrze i dużym nasłonecznieniu, zaczynają namnażać się w zastraszającym tempie. Powstaje zielona „zupa”, która nie tylko odstrasza turystów, ale przede wszystkim niszczy życie pod powierzchnią.
Cyjanobakterie, choć mikroskopijne, mają ogromny apetyt na składniki odżywcze. Szczególnie dobrze „czują się” w wodzie bogatej w fosfor, który do Bałtyku trafia głównie z nawozów sztucznych wypłukiwanych z pól uprawnych. Im więcej fosforu, tym większy zakwit i tym szybciej Bałtyk traci oddech.

Zakwity glonów widać z kosmosu
To, co dzieje się w Bałtyku, dosłownie można zobaczyć z kosmosu. Obszary zakwitu mają setki kilometrów długości i zmieniają kolor morza, głównie za sprawą chlorofilu zawartego w glonach. Dzięki temu satelity monitorujące Ziemię potrafią wykrywać zakwity z orbity. Ale to, co wygląda na barwną falę, jest w rzeczywistości sygnałem alarmowym. I to bardzo głośnym.
W Morzu Bałtyckim każdego roku występują dwa główne zakwity fitoplanktonu – wiosenny i letni. Ten drugi, obejmujący cyjanobakterie, jest szczególnie niebezpieczny. Gdy masowo obumierają, zużywają ogromne ilości tlenu. Woda staje się martwa, a ryby i inne organizmy giną lub uciekają w poszukiwaniu tlenu.

Martwe strefy rosną. Najgorzej od 1,5 tysiąca lat
Najnowsze badania prowadzone przez fińskich i niemieckich naukowców nie pozostawiają złudzeń. w tej chwili martwe strefy w Bałtyku zajmują już ponad 70 tys. km2. To mniej więcej tyle, ile powierzchnia Irlandii. Co gorsza, poziom utraty tlenu osiągnął wartości niespotykane od 1500 lat. Tak złych wyników nie notowano od czasów, gdy na tych terenach żyli wikingowie.
Jak tłumaczy dr Sami Jokinen z Uniwersytetu w Turku, jednym z głównych winowajców są substancje odżywcze przedostające się do morza z pól uprawnych.
Nadmiar nawozów, intensywne opady deszczu i zła gospodarka wodna prowadzą do eutrofizacji – procesu, który napędza zakwity alg i sprawia, iż Bałtyk dusi się we własnych toksynach.
Więcej na Spider’s Web:
To nie tylko problem naukowców i ryb
Zakwity glonów to nie tylko problem ekologów. To realne zagrożenie dla turystyki, rybołówstwa i zdrowia ludzi. Cyjanobakterie mogą produkować toksyny, które są niebezpieczne dla ludzi i zwierząt. Woda w czasie zakwitu nie nadaje się do kąpieli, a kontakt z nią może wywołać reakcje alergiczne, podrażnienia skóry, a choćby zatrucia.
Na tym cierpi nie tylko środowisko, ale także lokalna gospodarka. Kurorty nadmorskie, które jeszcze niedawno przyciągały tysiące turystów, dziś coraz częściej zmagają się z brzydkim zapachem, zakazami kąpieli i obrazem brudnozielonego morza. Traci też rybołówstwo, bo w martwych strefach nie ma czego łowić.
Bałtyk to nasze wspólne podwórko
Jak podkreślają eksperci, odpowiedzialność za stan Bałtyku ponoszą nie tylko mieszkańcy Polski, ale wszyscy Europejczycy, szczególnie ci żyjący nad jego brzegami. To problem ponadnarodowy, fosfor z pól w Niemczech, Szwecji czy Litwie również trafia do wspólnego morza. Dlatego potrzebne są wspólne działania. Od rolników, przez samorządy, aż po rządy państw bałtyckich.
Bez zdecydowanych zmian Bałtyk będzie się dusił coraz bardziej. A jeżeli nic z tym nie zrobimy, to kolejne pokolenia będą znały to morze tylko z dawnych zdjęć, jako błękitną taflę wody, a nie zieloną zupę pełną toksyn.