Bike Maraton, albo Homo Atleticus wiecznie żywy

magazynbike.pl 2 dni temu

Mógłbym powiedzieć, iż nie wiem, ale wiem dokładnie: pierwszy raz w Bike Maratonie wystartowałem 25 lat temu. Ciężko w to uwierzyć. choćby jeżeli pamiętam tylko przez mgłę, kilka obrazów wciąż mam przed oczami: Górzyniec, fragment Piechowic, podjazd w stronę Rozdroża — i banda znajomych, tak samo zakręconych jak ja.

W ostatnią sobotę przeżyłem małe déjà vu. Wszystko było jak dawniej. Stałem na starcie, były tłumy, emocje… Czy bawiłem się jak dziecko? Trudno powiedzieć. Na trasie miałem duże wątpliwości, czy to przez cały czas sprawia mi przyjemność. A jednak — kolejna edycja Bike Marhonu jest już wpisana w kalendarz. I wszystko wskazuje na to, iż za dwa tygodnie w Szklarskiej znów staniemy na starcie.

Rozmawialiśmy ostatnio o tym, iż są ludzie, którzy po prostu lubią się ścigać. Lubią rywalizację i nic tego nie zmienia. Wspominaliśmy Starego Siarę — bo młody Siara to Szymon Syrzistie, organizator Joyride’a — który mimo iż ma już ponad 70 lat, regularnie pojawia się na startach wielu imprez. Oczywiście i tym razem spotkaliśmy go w Miękini. Jak zwykle był na góralu. I bynajmniej nie na elektryku.

Dyskutowaliśmy, co sprawia, iż ktoś po prostu lubi rywalizować, a inny nie. Przypominaliśmy sobie przykłady par, w których jedna strona zaczyna się ścigać, więcej jeździć, ale po rozstaniu przestaje. Bo albo się to ma, albo nie.

Umownie nazwałem takiego człowieka Homo atleticus — na wzór Homo sapiens. To ktoś, kto lubi aktywność fizyczną samą w sobie. Nie potrzebuje do tego zewnętrznej motywacji, choćby towarzystwa.

A Bike Maraton? Nie dziwi mnie, iż przez cały czas trwa. Lata lecą, zmienia się wszystko: rowery, trasy, a jednak impreza ewoluuje, dostosowując się do tego, czego szukają ludzie.

Trasa w Miękini jest tego najlepszym przykładem: teoretycznie płaska jak stół, a praktycznie, na nizinach wokół Wrocławia, dystans mega w okolicach 50 km przyniósł ponad 500 metrów przewyższeń. Co więcej, my startowaliśmy na gravelach, a płaskie wcale nie znaczyło łatwe.

Przypomniałem sobie czasy Grand Prix Langa w Polanicy, kiedy ścigałem się na Cannondale’u Killerze — bez amortyzatora, z prostym aluminiowym widelcem, który na zjazdach urywał mi ręce. I teraz, na gravelu, czułem się podobnie.

Czy to był dobry wybór na Miękinię? Nie.

Czy chciałbym w przyszłym roku znów tam jechać na gravelu? Nie.

Ale przecież w ubiegłym sezonie mówiłem to samo.

I znów, jadąc trasą, powtarzałem sobie, iż nigdy więcej.

Wczoraj, dzień po wyścigu, sprawdziłem z ciekawości: pierwszy raz zrobiłem tę gravelową “głupotę” w 2018 roku. Oczywiście wtedy też wybrałem najdłuższy dystans bez powtarzania pętli (bo nie lubię), mega.

Czy dobrze się bawiłem? Oczywiście, iż tak. Albo to zależy!

A jednak pamiętam fragmenty tej trasy tak samo, jak pamiętam migawki z pierwszego startu w Bike Marathonie. Bo ja też jestem homo atleticus, choć atletą nie jestem.

Jaki z tego wniosek? Żaden.

Fajnie jest, iż przez cały czas się chce.

I fajnie widzieć, iż innym też się chce.

Widzimy się na starcie!

Idź do oryginalnego materiału