Ale tak na serio – po co ci aż tak duży telewizor?

konto.spidersweb.pl 7 godzin temu

Moja ulubiona scena z „Pulp Fiction” to ta, w której Marsellus Wallace tłumaczy bohaterowi granemu przez Bruce’a Willisa, czym jest duma i ambicja.

Nie przebiera w słowach. Nie gryzie się w język. Mówi wprost, iż te szlachetne uczucia tylko bolą. Są źródłem cierpień i frustracji. Z postępującymi adekwatnie – sugeruje namawiający do sprzedania walki – świat rozprawia się w wyjątkowo brutalny sposób. Lepiej pójść na skróty i złamać zasady.

Doskonale wiemy, iż Marsellus Wallace nie ma racji. Owszem, to prawda, duma boli i często wcale nie opłaca się iść pod prąd, ale przecież cały w tym ambaras. Marsellus Wallace brzmi przekonująco. Tym bardziej iż przytrafią się momenty, kiedy mimo niechęci moglibyśmy zgodzić się z elementami jego teorii. Zawsze będzie to jednak zgoda w stylu „tak, ale…”. I tak zechcemy zaprotestować, bo wiemy, po której stronie leży prawda – jest tam, gdzie niedający się złamać Butch. A jeżeli nie jesteśmy pewni, to przynajmniej chcemy w to wierzyć.

W jednym Marsellus Wallace rzeczywiście się nie mylił: może być tak, iż pojawi się ukłucie, bardzo nieprzyjemne. Bo z dumą (i ambicją) jest ten problem, iż czasami mówi tym samym głosem co rozsądek. Przemawiają identycznie, zgadzają się ze sobą. Tyle iż granica jest cienka i kręta. Łatwo nagle znaleźć się po drugiej stronie, kiedy duma zaczyna brzmieć jak pycha. Wtedy to ten głos jest wyraźniejszy, bardziej stanowczy. I przekonywujący.

„Kup telewizor większy niż zamierzasz, choćby o dwa cale. Później możesz być rozczarowany” – to jeszcze głos rozsądku.

Ale posłuchajcie teraz drugiego, uważnie i w spokoju

Ton będzie podobny, do uszu dojdą znajome dźwięki. Jednak coś będzie się nie zgadzać. „Kup telewizor znacznie, znacznie, znacznie większy niż zamierzasz. Wiesz, jaki ma sąsiad, prawda?”. To już nie duma. Może bardziej ambicja, ale źle rozumiana. Tak brzmi pycha.

Różnią się detalami. Spójrzmy na statystyki z 2021 r., które pokazywały rosnący trend. W Polsce w 2019 r. telewizory o przekątnej 65 cali stanowiły ok. 10 procent sprzedaży, w 2020 blisko 16 procent. Znacznie ważniejsze były jednak wyniki innej ankiety: 69 proc. klientów żałowało, iż nie wybrało większego ekranu już w momencie instalacji swojego nowego telewizora w domu. Podkreślmy: już w momencie instalacji! Większe, czyli jednak lepsze – i koniec. Taki pogląd zaczyna dominować, z góry znamy wygranego i zamykamy się na argumenty mniejszego.

Dwa lata później Maciej Gajewski powołując się na dane firmy badawczej GfK pisał, iż Polska bardzo dobrze wypada na tle państw UE5 (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Hiszpania i Włochy) w kwestii przyjmowania się coraz większych telewizorów. Na przestrzeni ostatnich pięciu lat Polacy chętniej niż Francuzi, Brytyjczycy, Hiszpanie czy Włosi kupowali telewizory z ekranami o przekątnej 75 cali i większe. Pod tym względem w niewielkim stopniu wyprzedzali nas tylko Niemcy.

Aż chce się prowokacyjnie zapytać, czy na pewno chodzi tutaj o przyjemność z oglądania, czy wrażenie mają robić same liczby.

Tytułowe pytanie – „po co ci tak duży telewizor?” – jest właśnie taką prowokacją. Przyznaję, wystawiam się na kontrę.

„Bo mogę” jest wystarczającą i wszystko tłumaczącą odpowiedzią

Sprawa komplikuje się, o ile wątpliwość dotycząca zakupu pojawia się w momencie, kiedy budżet nie jest z gumy, podobnie jak cztery kąty. Ten drugi problem doskwiera choćby bardziej. Wypchany portfel zachęca do zakupów, ale przestrzeń, w której ma stać ogromny wyświetlacz, jest skromna. I to właśnie wtedy pojawia się to ukłucie. Słysząc pytanie, po co adekwatnie większy telewizor, zaczynamy się tłumaczyć. Sami przed sobą. A jak będziemy żałować? A skoro inni mają, to czemu nie my?

Czy jednak jesteśmy skazani na tę ciągłą wątpliwość, iż trzeba było jednak więcej i więcej, chociaż nie ma ku temu warunków? Postanowiłem to sprawdzić, testując 55-calowy model Samsung QN92D. A żeby było śmieszniej, przesiadłem się z oglądania obrazu wyświetlanego przez projektor, który zajmował dużo więcej miejsca i zamieniał niewielką przestrzeń w salę kinową. Lubiłem to, ale potrzebowałem zmiany.

Nieprzypadkowo wspomniałem na początku o cytacie z „Pulp Fiction”. Po wyjęciu telewizora z pudełka i postawieniu na stoliku pojawiło się ukłucie. Coś podszepnęło: w sumie to śmiało mógłby być większy. Stolik trochę by się przesunęło, uważniej wchodziło do kuchni, bardziej uważało przy otwieraniu szafy. Ale po kilku miesiącach testów tej myśli nie mam. Wręcz przeciwnie, cieszę się, iż nie muszę uważać idąc z kawą.

Zero żalu, za to sympatyczne uczucie, iż ekran nie zdominował przestrzeni niewielkiego salonu

A o to bardzo łatwo. W moim poprzednim, jeszcze mniejszym mieszkaniu w bloku, testowałem prawdziwego giganta, miał ponad 70-cali. Wypełnił całe wolne miejsce przy ścianie, lokując się między półkami. Kiedy oglądałem program kulinarny, miałem wrażenie, iż prowadzący siedzi obok mnie na żywo. Jakość była zjawiskowa, fale za plecami kucharza i mnie prawie muskały po policzkach. Z perspektywy czasu mam jednak wrażenie, iż to by było jednak za wiele. Jakbym stale miał obok siebie kogoś w mieszkaniu.

W przypadku QN92D gwałtownie przestałem się zastanawiać, co by było gdyby ekran był jednak nieco większy. Z bardzo prostego powodu: jakość jest tak świetna, iż obraz angażuje od razu i to wystarczy, żeby zachwycić się oglądanymi treściami. Murawa boiska, asfalt podczas wyścigu kolarskiego, sceny w filmie i serialu – wszystko jest takie, jak być powinno. A przy tym telewizor ładnie wygląda, jest smukły, bardzo cienki – mimo iż w moim mieszkaniu często obok niego przechodzę, nie czuję się, żeby to była przeszkoda.

Mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, ale choćby gdyby było moje nie czułbym potrzeby, aby zmieniać przestrzeń tak, aby dopasować się do telewizora. Pewnie mógłbym znaleźć miejsce, gdzie większy ekran spokojnie by się zmieścił, a ja znajdowałbym się w odpowiedniej odległości, ale na tym mi właśnie zależało: żeby niczego nie zmieniać.

Zacząłem teraz się choćby zastanawiać, czy gdybym miał wybrać telewizor na stałe, to czy nie chciałbym zejść jeszcze niżej i sprawdzić, jak w takich warunkach sprawdziłby się 40-calowy model. Po przygodzie z 55-calami mam wrażenie, iż wcale nie tak źle, jak wielu mogłoby się spodziewać.

Rzecz jasna wszystko jest kwestią preferencji – ktoś może chcieć zamienić mały salon w salę kinową i 55-calowy model tylko go rozczaruje. Bardziej chcę zwrócić się do tych, którzy mogą mieć podobne obawy do moich. Nie są na swoim, a jeżeli nawet, to nie chcą dopasowywać się do telewizora. A z drugiej strony obawiają się, iż i ich dotknie poczucie, iż trzeba było jednak dołożyć cali, bo to przecież sprzęt na lata, wszyscy tak robią, teraz 65-cali to nowe 55-cali itd.

Nie musicie się obawiać – małe (jakie małe, 55-calowy TV to kawał sprzętu!) też jest piękne. Komfortowe. Niech telewizor będzie centrum domowej rozrywki, ale nie musi być najważniejszym punktem pokoju. Nie trzeba się podporządkowywać. Czy 5, a choćby 10-cali zrobiłoby aż taką różnicę? Będę upierał się, iż nie i nawoływał do umiaru.

Zdaję sobie sprawę, iż mogę próbować zawracać kijem Wisłę i domagać się rewolucji, która nie nadejdzie, ale mniejsze telewizory dają większe pole do szaleństwa. Uwielbiam koncepcję stojącą za Samsung The Frame (choć przecież i te modele dostępne są w 60 i 70-calowych wariantach) czy The Serif. Jestem olbrzymim fanem The Sero. Postawienie na mniejsze rozmiary pozwala eksperymentować. Zastanawiać się, co można zrobić, aby telewizor wkomponować w otoczenie. Współpracować, a nie podbijać. Samsung QN92D korzysta na tym podejściu. Jest cienki, jego ramki są ledwo widoczne, więc delikatnie zaznacza swoją obecność.

Przemyślenie tej kwestii sprawia, iż dostajemy ciekawiej zaprojektowane telewizory – bez utraty na jakości. A przy tym my sami inaczej podchodzimy do samego ekranu, nie oczekując wyłącznie niekończącego się pościgu za coraz większymi liczbami.

Idź do oryginalnego materiału