
Niewykluczone, iż żyjemy w najlepszym możliwym czasie dla kolekcjonerów. A jak wyglądało ich życie przeszło 30 lat temu? Mogłem się o tym przekonać.
Czasami żałuję, iż nie urodziłem się jakieś piętnaście lat wcześniej i nie w okolicach „polskiego Manchesteru”, ale tego prawdziwego. No dobra, żałuję to złe słowo, które sprawia niepotrzebną przykrość, ale musicie mnie zrozumieć. Być wśród tych, którzy oglądali The Smiths na żywo, później móc od początku śledzić solową karierę Morrisseya – to coś, co budzi moją zazdrość. Niesłusznie, bo przecież powinienem cieszyć się, iż jeszcze mogę oglądać mojego ulubionego artystę na żywo, jeździć za nim po Europie, poznawać nowe miejsca i spotykać innych fanów. Cieszę się, jeszcze jak, ale jednocześnie mam cichą pretensję, iż mogłem mieć na swoim koncie nie sześć koncertów, a sześćdziesiąt. Jestem zbyt łapczywy, przyznaję.
A są przecież inne korzyści. Odpalam Allegro, OLX czy Vinted i za nieduże pieniądze mogę kupować przeróżne wydania płyt czy koszulek. Na YouTubie śledzę niemal każdy koncert. Wiem, jakie piosenki są grane na trasie, co choć w latach 80. i 90. nie było może niemożliwe – wszak istniały fanowskie ziny, gdzie pewnie takie rzeczy opisywano – ale jednak znacząco utrudnione, szczególnie jeżeli mieszkało się w Polsce.
Niektórzy twierdzą zresztą, iż tak było lepiej
Koncert był jeszcze bardziej magiczny, bo był niespodzianką. Teraz jeżeli jest się niecierpliwym fanatykiem jak ja można trafić setlistę w 95 proc. na długo przed rozpoczęciem wydarzenia.
Lubię czytać i słuchać o tym, jak kiedyś poznawało się muzykę. Od samego początku miałem dużo łatwiej i choć załapałem się jeszcze na sklepy muzyczne, to gwałtownie mogłem wypłynąć na pełne morze i słuchać tego, co chcę, a nie tego, co akurat było dostępne do kupienia.
Dawniej – dowiaduję się z licznych opowieści – wszystko zależało od tego, kto ściągał muzykę do siebie, zapoznawał ją z innymi. Dlatego gdańska scena była tak dobrze zaopatrzona: marynarze przywozili najsmakowitsze kąski, które dopiero z czasem rozlewały się po kraju. Współczesna popularność niektórych zagranicznych utworów czy kapel to również efekt tego, iż częściej puszczane były przez prowadzącego jakąś audycję radiową.
Chłonąc tego typu historie zawsze wyobrażałem sobie euforia związaną z obcowaniem z nową muzyką, dopiero co odkrytą, która często dosłownie przypłynęła niedawno do kraju. Kiedy ja odkrywałem płyty, które mnie ukształtowały, lada moment miałem dostęp do całej dyskografii. Wtedy musiał wystarczyć jeden album i nie tylko dlatego, iż innych nie było, bo jeszcze nie zostały nagrane – trzeba było czekać, aż ktoś znowu wyjedzie zagranicę i dowiezie.
Nie zastanawiałem się jednak nad tym, jaki był stan wiedzy. Skąd wiedziano, czy jakaś inna płyta jeszcze istnieje? Jasne, być może wytłumaczył to redaktor w audycji. Istniały pisma muzyczne, wiedza musiała krążyć. Ale jaka była gwarancja, iż dane wydanie płyty jest prawdziwe, takie samo, jak na zachodzie?
A różnice bywały więcej niż kosmetyczne. Weźmy polskie kasetowe wydanie albumu „Bona Drag” Morrisseya, które w tym przypadku nosi tytuł… „Bona Draga”. Owszem, różnicę można wychwycić gołym okiem, bo nasze – nieoficjalne i prawdopodobnie pirackie – zawiera oryginalną grafikę znaną z CD i winyla.
Ale na tym nieścisłości się nie kończą. Składanka w polskim wydaniu zaczyna się od „Everyday Is Like Sunday”, na dodatek ze znowu błędnie zapisanym tytułem („Sounday”). Kolejność utworów w ogóle się nie zgadza w porównaniu do adekwatnego wydania.
Dla mnie jako kolekcjonera i fana to wydanie to perełka, szczególnie iż jest nasze, polskie. Ale oryginalnego słuchacza wprowadzało w błąd. Dziś wszelkie pomyłki łatwo zweryfikować na Wikipedii, platformie streamingowej czy Discogs. Kiedyś to była tajemnica?
Nie do końca
Czerwcowe wydanie „Teraz Rocka” zaskoczyło mnie nie tylko wywiadem z Morrisseyem – ogólnie rzadko ich udziela, a w polskiej prasie ukazały się najprawdopodobniej tylko cztery rozmówki łącznie z najnowszą – ale też okładką. Nie przypominałem sobie, by jakiekolwiek polskie pismo zdecydowało się wcześniej na taki krok.
Byłem o tym przekonany, aż tu nagle Allegro informując mnie o nowych aukcjach zdradziło istnienie pisma „Fonorama”. Wydanie z lutego 1992 roku na okładce miało właśnie Morrisseya. Dowiadujemy się, iż numer poświęcony jest The Smiths i… Trubadurom. Doprawdy szalone trio.

Czym jest „Fonorama”? Nie miałem zielonego pojęcia. Zalicytowałem, a w międzyczasie dowiedziałem się, iż było to pismo poświęcone kolekcjonerom płyt i kaset. Informacji jest niewiele. Wikipedia tłumaczy, iż ukazywało się drukiem w latach 1990–2001.
Od 2001 roku dostępne jest wyłącznie w postaci elektronicznej. Plonem działalności Fonoramy są m.in. pionierskie encyklopedie muzyczne „Rock’n’roll 1959-1973” (wyd. Rock Serwice) oraz multimedialny program „Rock w Polsce” (wyd. Optimus Pascal Multimedia). Siedziba redakcji mieści się w Krakowie, redaktorem naczelnym pisma był Wojciech Zając, a współpracowali z nim m.in. Marek Ćwikła, Artur Piskorz, Andrzej Robak, Jan Kawecki, Janusz Sadłowski.
Klikając na Wikipedii w stronę serwisu „Fonorama” trafiamy na… profil na Allegro Lokalnie. Oprócz masła, starych gazet i płyt CD można kupić też kilka wydań pisma. Ja jednak kupiłem gazetę od kogoś innego.
Wygrałem licytację i odebrałem pisemko. Opis jest adekwatny. To Discogs sprzed czasu internetu. Magazyn zawiera dyskografie różnych zespołów, tak by każdy kolekcjoner wiedział, które wydanie jest oryginalne, kiedy wyszło, jakie utwory znalazły się na płycie.
W przypadku The Smiths i Morrisseya okazało się niezbyt precyzyjne, ale na początku lat 90. to i tak musiało być dużo. Dyskografia The Smiths jest bardziej dokładna, bo czytelnik dowiadywał się nie tylko w którym roku płyta wyszła, ale i w jakim miesiącu. W przypadku solowych dokonań Morrisseya (a raczej „Morriseya”, jak zapisano) musiał wystarczyć sam rok, choć już single udało się tak opisać. Specyficzne.

W gazecie znajdziemy też dział o nazwie „Gabinet Osobliwości”, gdzie opisano „mało znanych lub zapomnianych wykonawców”. Niektóre dyskografie były bardziej szczegółowo zaprezentowane, jak np. zespołu Aya RL. Jest też samouczek kolekcjonera. W posiadanym przeze mnie numerze przedstawiono taśmy magnetyczne i bootlegi. Były ogłoszenia (ktoś szukał fanów The Cure) i adresy zagranicznych fanclubów.
„Fonorama” z 1992 r. pomogła mi wyobrazić sobie, jak dawniej wyglądało życie fana – było niełatwe. Dziś wiemy wszystko, ale na jak długo? Jakby się nad tym zastanowić, wracamy do punktu wyjścia. Ponownie skatalogowanie wszystkiego zaczyna być trudne. Weźmy nagrania koncertowe. Bootlegi są od dawna, ale dziś możemy mieć kilka różnych wersji tego samego koncertu. Nie o wszystkich się dowiemy, bo część zarejestrowanych numerów trafi tylko na TikToka. Albo relację live na Instagramie.
A prywatne playlisty użytkowników? Łatwo porównać je właśnie do pirackich, nieoficjalnych wydań z lat 70., 80. czy 90. Dobór utworów, ich kolejność jest tak samo interesująca, jak w przypadku posiadanej przeze mnie kasety. Dlaczego akurat ktoś tak przestawił utwory? Dziś możemy to wytłumaczyć nastrojem czy gustem, ale nie ma to aż takiego znaczenia, bo tworzy się playlisty głównie dla siebie. W przypadku dawnych kaset odpowiedzialność była nieco większa. Ten ktoś był kuratorem, mimo iż wprowadzał album na rynek w pokątny sposób.
Patrzę więc na swoje wydanie kasety i zastanawiam się, co kierowało twórcą wydania. Zwykły błąd czy przestawienie było celowe, bo autor kopii uznał, iż dzięki temu płyta zabrzmi lepiej? Nie można mu odmówić nosa. Do dzisiaj „Everyday Is Like Sunday” jest tym utworem, który na koncercie publika śpiewa najgłośniej, a z którego Morrissey nie rezygnuje, mimo iż znany jest z tego, iż wiele największych hitów pomija. Za to go cenię, ale niektórzy kręcą nosem, iż nie mogą usłyszeć choćby „There Is a Light That Never Goes Out”.
Dziś znowu nie o wszystkim się dowiemy. Nie poznamy każdej kompilacji, zagadką będzie, co kierowało autorem zbioru utworów. Też nie poznamy każdego zarejestrowanego wydania na żywo, ba, mogą nas ominąć też piosenki, które nie zostały oficjalnie opublikowane, ale trafiają do sieci, gdzieś krążą, ale jeszcze na nie natrafiliśmy. Dalej jesteśmy jak czytelnicy „Fonoramy” w lutym 1992 r.
Zdjęcie główne: Billy F Blume Jr / Shutterstock