Subiektywnie po Podlasiu, na dwóch – a adekwatnie czterech – kółkach. Byliśmy. Pojechaliśmy we dwójkę, kamperem, z psem – żeby zobaczyć, przeżyć i poczuć klimat wyścigu Ultra Duch Puszczy, o którym słyszeliśmy już w ubiegłym roku. Dla mnie była to też z lekka podróż sentymentalna po miejscach, w których kiedyś kręciłem zupełnie inne historie.
Bo pochodzę z Białegostoku, a w Hajnówce byłem kiedyś na pierwszych koloniach, więc był to dla mnie powrót po latach – w nieco innym, ale równie emocjonującym wydaniu. Ale nie tylko nam się podobało. Można śmiało powiedzieć, iż dla chętnych to było konkretne ściganie. Trasy zrobione z głową, bez nudy, za to z charakterem. Klimat surowy, podlaski – dokładnie taki, jaki lubimy. Ściganie ściganiem, ale duch puszczy był obecny nie tylko w nazwie – czuć go było na szutrze, w lesie, wśród mgieł nad Bugiem i w dźwiękach nocy.


Sześć wyścigów w jednej opowieści
W ramach możliwości wystartowaliśmy na dwóch dystansach. Niżej podpisany – w Mini Duszku 111, który w rzeczywistości miał 123 km. Justyna, która przygotowała dla Was relację wideo – na koronnym dystansie gravelowym, liczącym ponad 500 km. To zresztą rzecz podstawowa, którą warto zaznaczyć od razu, iż Ultra Duch Puszczy to nie jeden wyścig, ale sześć. Do wyboru są trzy dystanse szosowe – w przybliżeniu 100, 250 i 500 km – oraz trzy gravelowe, o podobnej długości: około 100, 250 i 500 km. Tym samym każdy może wybrać coś dla siebie.
Całość zorganizowano sprytnie: mimo tłumów – a według deklaracji organizatora było około 1500 osób – wszystko działało jak należy. Starty rozdzielone były na piątek i sobotę, a na metę ludzie dojeżdżali wtedy, kiedy byli w stanie, czyli choćby w niedzielę.
Jeśli dodać do tego, iż imprezy towarzyszące w Hajnówce zaczynały się już w czwartek, mamy do czynienia z czymś znacznie większym niż tylko jeden wyścig – to raczej cały cykl wydarzeń, z rozbudowanym zapleczem i infrastrukturą.

Logistyka z głową
W tym roku pomyślano wszystko tak, iż start i meta w Hajnówce (w przyszłym roku będzie to Białowieża) były od siebie oddalone może o kilometr. Niby drobiazg, a bardzo ułatwiał logistykę – zarówno organizatorom, jak i zawodnikom.
Jako „pierwszacy” do niektórych rzeczy podchodziliśmy z nieufnością. Kiedy w czwartek po południu usłyszeliśmy, iż odbiór pakietów możliwy jest tylko 20 minut przed startem, pojawiła się lekka nerwowość. Niesłusznie. Na miejscu czekała tak sprawna ekipa, iż wszystko poszło błyskawicznie i bezboleśnie.
Po odbiorze pakietów i szybkim przygotowaniu się do startu ruszyliśmy na swoje dystanse. Justyna w piątek o szóstej rano – na 500 km. Ja o jedenastej – na najkrótszy, zdecydowanie sprinterski.

123 kilometry po podlasku
Trudno oczywiście porównywać jazdę na 100 i 500 km, więc skupię się na tym, co sam przeżyłem. Hajnówka i okolice Białowieży to nie tylko puszcza, ale też fantastyczne, szybkie szutry. Przez pierwsze dwie godziny miałem średnią powyżej 30 km/h, a moje 45-milimetrowe aerodynamiczne stożki zupełnie nie przeszkadzały w pokonywaniu kolejnych fragmentów trasy.

Tuż za Białowieżą znajdował się bufet, w którym można było spróbować miejscowych przysmaków. Sporo osób się zatrzymywało, ale niektórzy potraktowali ten etap jako okazję do ostrej rywalizacji. I bardzo dobrze – bo to wyścig, ale z duszą. Co komu… w duszy gra!

To zresztą było najciekawsze – ilu startujących, tyle podejść. Jedni jechali dla wyniku, inni dla przeżyć, jeszcze inni dla krajobrazów. Najmłodszy uczestnik Franek miał 7 lat i spełniał swoje marzenie – udało się, dojechał do mety i został powitany brawami!

W efekcie ten najkrótszy dystans potrafił zająć od 4 godzin – tyle jechał najszybszy – do ponad 10.

Najlepszy wynik od lat
Ja, ku swojemu zdziwieniu (a może dzięki współpracy na trasie?), zająłem dziewiąte miejsce Open. Zdecydowanie najlepszy wynik od lat. Czy dobrze się bawiłem? Oczywiście.

Ale równie duże wrażenie robiła Justyna, która swoją pięćsetkę pokonała w czasie poniżej 24 godzin. Nie tylko wygrała wśród kobiet, ale też zajęła szóste miejsce Open.

Podkreślam – zobaczcie jej relację wideo. Bo nic nie odda lepiej tego, co widziała i przeżyła: piaski, szutry, asfalty, bufety. I ten ostatni – na mecie – który pięknie domykał klimat imprezy.

Babka, kartacze i… ekspres do kawy
Na finiszu czekały: babka ziemniaczana, zupka, ogórki kiszone, kiszka ziemniaczana, kartacze. Gdzie indziej w Polsce można zakończyć wyścig takim stołem?

Zwycięzcy – oprócz talerzy – dostawali też ser królewski z Hajnówki, który można kupić w regionalnym sklepie. Taki smaczek, pokazujący jaka tradycja i skarby kryją okoliczne lasy. Same zestawy i nagrody również robiły wrażenie – ekspresy do kawy, odkurzacze Boscha, a to wszystko na podium wszystkich dystansów. Nie znam drugiej imprezy w Polsce, gdzie rozdaje się takie nagrody!

Tobiasz × 2?
Było naturalnie, trochę dziko, bardzo gwałtownie – i wszystko to przelane zostało sosem świetnej organizacji.
Wszystko spięte przez Tobiasza Jankowskiego – twórcę i organizatora, który pojawiał się wszędzie. Witał każdego na mecie, był na starcie każdej grupy. Momentami miałem wrażenie, iż są co najmniej dwaj Tobiasze – bo jak inaczej być w tylu miejscach naraz?

Podsumowując imprezę, Tobiasz sam przyznał, iż przez cztery dni spał może siedem godzin – ale za to schudł cztery kilo.
Więc jeżeli macie ochotę na podobną przygodę – albo… kurację odchudzającą – zapiszcie datę kolejnego Ducha Puszczy już dziś. A jeżeli nie możecie czekać – we wrześniu rusza Ultra Duch Sanu. Kierunek: Bieszczady.
Więcej o imprezie na oficjalnej stronie ultraduchpuszczy.pl/
Tutaj zobaczyć zaś możecie rower Justyny, złożony tuż przed startem
Relacja powstała w ramach płatnej współpracy z Ultra Duchem Puszczy.