Tatranska Vrcharska Koruna zdobyta!

magazynbike.pl 5 miesięcy temu

Parking, gdzieś na uboczu. Pusty, zapomniany. Tylko zaparkowana Skoda, parę opon samochodowych i sterta porzuconych książek. Wklejony między zrujnowany ośrodek turystyczny, a kipiące bogactwem pole golfowe. Ale z widokiem na Tatry. Te słowackie, zwane przez autochtonów Vysokimi.

Wiatr stawia zapory. Stale irytuje na nie mającej końca drodze. Szeroka szosa dłuży się i dłuży, delikatnie pnąc się o dwa, trzy procent. Tak nieskończonymi kilometrami. Znużony i zmęczony, z utęsknieniem wypatruję pierwszego prawdziwego podjazdu.

Nadchodzi wraz z dziurawą dojazdówką na parking. Chwile wstrząsów, potem postój przy torach. Następnie zaczyna się wąska dróżka. Wyboista, jakby odśrodkowe siły ziemskie wypączkowały bąbelkami na asfalcie. Początek po otwartym terenie, z widokiem na granie. Potem las, gdzie droga zawija się niczym dżdżownica. Po czterech kilometrach docieram do celu. Popradzkie Pleso, aka Słowackie Morskie Oko, otwiera się przed oczyma.

Kilka spojrzeń na taflę, wmalowaną w zapierający dech w piersi sposób w tatrzańskie zagłębienie i dwa klimatyczne domy na brzegu. Wokoło grupki turystów, ale jak na tak popularną destynację, znikoma. Po paru fotkach czas na zjazd, znów na biegnącą po zboczu pasma główną drogę. Tym razem jest tam przyjemnie – wieje w plecy, a zakręty prowadzą w dół.

Pod Slezskym Domem straszy. Ciemne chmury zawisły nad skalistymi wyżynami, a w oddali słychać grzmoty. W połowie wspinaczki zaczyna się lekka, acz intensywna mżawka. Synchronizuje się z początkiem dziur na drodze. Po dwóch kilometrach trasa przeistacza się w terenową. Jak gdyby ktoś przejechał nią buldożerem. Po wąskim szlaku, stromo pnącym się wzwyż.

Kiedy rower wypada z gąszczu drzew, strach przed pogodowym kataklizmem mija. Góra bowiem wita słońcem. Chociaż jest chłodno, a gdzieniegdzie zalega śnieg. To jednak nie przeszkadza, wszak pejzaże zdają się ogrzewać podekscytowany organizm. Przede mną – jezior ze schroniskiem i skąpanymi w lekko złocistej barwie żlebami. Za plecami – panorama na kawałek nizin, przedzielający dwa słowackie górskie masywy. W oddali mienią się białawe zabudowania Popradu i pomniejszych wiosek. Warto było pomęczyć się te siedem kilometrów.

Zjazd atakuję ostrożnie, jakbym wiózł na kierownicy kurze jajo. Prosto do tranzytowej szosy, wzdłuż torów, sanatoriów, hoteli. Niektóre architektonicznie to Cesarsko-Królewska Monarchia, inne zaś – komunistyczna Czechosłowacja. Widmo burzy znika. Promyczki kryjącego się za horyzontem słoneczka dominują krajobraz.

Hrebenlok poprowadzony z centrum Smokovca przemija w mgnieniu oka. Ani nie zdążam porządnie przekręcić korbą, a już na szczycie. Ot, krótki podjazd, ze restauracją i kolejką. I przedostatni do kompletu.

Pozostaje jeszcze Lomnickie Sedlo, najtrudniejsze, jak się okazuje. I nie wiem, czy bardziej fizycznie, czy psychicznie. Serpentynowa ścieżeczka przeplata się po zboczu, raz po lewej, raz po prawej stronie ścieżki. U szczytu wchodzi na poziom kilkunastu procent i nie odpuszcza. Aż do stacji, gdzie kończy swój bieg.

Stąd w pełni napawać można się widokiem i na Spiż, i na góry. A także satysfakcjonować z dokonanego wyczynu. Tatranska Vrcharska Koruna zdobyta – cztery pasma wyznaczające podjazdy pięknie komponują się na mapie. Dwa plesa, dwa sedla – w sumie dwa tysiące metrów pionu. W ciszy i spokoju. Bez misiów, kramów i turystycznego rwetesu. Po prostu pozwalając cieszyć się majowymi Tatrami.

Idź do oryginalnego materiału