
Postanowiłem sprawdzić, co w moim domu zużywa najwięcej prądu i czy da się to zużycie jakoś ograniczyć. Wnioski mam mieszane, ale zabawa była przednia.
Na początek zacznijmy może od prostego:
Jak w ogóle zmierzyć zużycie w całym domu?

W moim przypadku udało się to zrealizować na kilka sposobów.
Jeśli chodzi o pomiar całościowego zużycia, to teoretycznie mógłbym po prostu odczytać wskazania z internetowej wersji licznika, ale to niestety nie daje mi wskazań w czasie rzeczywistym i trochę komplikuje kalkulacje.
Mógłbym też – korzystając z tego, iż Tauron w mojej okolicy udostępnia usługę HAN – po prostu odczytywać dane z licznika i integrować je z moim systemem smart dom. Tyle tylko, iż dopiero niedawno się o tym dowiedziałem i nie mam jeszcze „radyjka” odczytowego, ale pewnie w końcu sobie takie zbuduję.
Została więc opcja z trójfazowym miernikiem Zamel MEW-01, który od lat mieszka w mojej skrzynce z bezpiecznikami i którego pomiary w satysfakcjonujący sposób pokrywają się z tym, co później widzę w serwisie dostawcy energii.
Zużycie całościowe było więc monitorowane, a importowanie tego na żywo do Home Assistanta dawało mi pojęcie na temat tego, ile codziennie zużywam i w jakich godzinach zużycie jest największe.
To było jednak oczywiście za mało, żeby wyciągnąć jakieś wnioski.
W ruch poszły więc – również spięte z HA – wtyczki z pomiarem mocy (kilka Fibaro i cała armia wtyczek TP-Link, bo kosztują grosze, a działają), przełączniki i inne modułu z pomiarem mocy (Fibaro) oraz gniazdka z pomiarem mocy (Fibaro). Pozwoliło mi to na dobrą sprawę obsłużyć monitoringowo większość naprawdę energożernych sprzętów w moim domu – szczególnie ucieszyło mnie to, iż wtyczki TP-Link są w stanie poradzić sobie z suszarką, pralką i piekarnikiem (takim na wtyczkę), bo to wcale nie jest oczywiste.
ScreenshotW pewnym momencie wtyczkowego szału uznałem jednak, iż nie ma sensu iść jeszcze dalej, bo byłem o krok od sytuacji, w której osobną wtyczką zacząłbym monitorować każdą pojedynczą lampkę w domu. Szczęśliwie i na to znalazło się proste rozwiązanie – większość lampek jest u mnie używana na 2-3 określonych poziomach jasności, a co za tym idzie – można zmierzyć ich zużycie dla tych poziomów, przypisać je dla danego poziomu, a potem uzależnić zliczanie energii od tego, czy a) są włączone i b) na jaki poziom jasności. Wyniki testowe były identyczne z faktycznym pomiarem, więc większość świateł w domu „opisałem” w ten sposób i uznałem, iż to jest dobre.
Efekt – pomijajac piekarnik, który czeka na swoje mierniki – mój dom jest adekwatnie całą dobę monitorowany energetycznie. Wiem co pochłania energię, wiem kiedy to robi i mogę rozważyć, czy da się coś z tym zrobić. Oczywiście gdzieś prześlizguje się od kilkunastu do kilkudziesięciu watów każdej godziny, ale z tym akurat jestem w stanie żyć (nieprawda, będę z tym walczył).
To skoro był już przydługi wstęp, to czas na kilka wczesnych wniosków, zaczynając od tego…
Czym można się nie przejmować?
Patrząc na moje statystyki – dotyczące niewielkiego domu, w którym cały czas są dwie osoby – jest cały szereg sprzętów, których działaniem na dobrą sprawę nie trzeba się przejmować.
Przykładowo całe oświetlenie wnętrza mojego domu zużywa adekwatnie tyle, co nic. Kilkumetrowa taśma LED, która świeci przez większość nocy i doświetla ścieżkę do domu – również zużywa smętne 3 W na godzinę i jakoś nie chce więcej.
Tak samo systemy audio (w tym przypadku głównie Sonos rozstawiony po kilku pokojach) niespecjalnie chcą kraść prąd (po jakieś 3 W w stanie spoczynku). Dwa oczyszczacze, które pracują mniej więcej całą dobę – po 6-8 W na godzinę. Robot koszący? 6 W i to mimo tego, iż ma swoją stację z modułem GPS i LTE. Do listy dorzuciłbym choćby takie sprzęty jak ekspres do kawy i czajnik. choćby przy dość intensywnym użytkowaniu nie jestem w stanie przekroczyć nimi kilkunastu setnych kilowatogodziny w ciągu doby, a kawy zawsze są robione dwie.
O dziwo okazało się też, iż większość sprzętów w moim domu jest na tyle współczesna, iż potrafią przejść w stan prawdziwego czuwania i nie kraść prądu. Zrezygnowałem więc z monitorowania np. ładowarek czy lampek nocny, a choćby mojego centrum ładowania, gdzie podłączone są dwie naprawdę mocne ładowarki (w tym jedna z WiFi), a do nich z kolei… kolejne ładowarki.
Szczęśliwie jednak było kilka zaskoczeń. I kilka nie-zaskoczeń.
Robot odkurzający? Nic, chyba że…
Zasadniczo standardowy robot sprzątający nie pobiera zbyt wiele prądu. Jest drobny pik przy opróżnianiu, ale potem to adekwatnie nic, biorąc pod uwagę niewielkie akumulatory tych urządzeń. jeżeli więc mamy prostego robota sprzątającego i sprzątamy np. raz na dzień, o zużycie nie musimy się w ogóle martwić.
Jeśli natomiast mamy bardziej rozbudowanego robota, który np. myje mopy w ciepłej wodzie, a potem przez długi czas je suszy – sytuacja może być trochę bardziej skomplikowana, szczególnie jeżeli robot często jeździ. W moim przypadku np. trzy przejazdy (korytarz, sezon błotny) zakończyły się wynikiem na poziomie 0,56 kWh. Trudno to nazwać przerażającym wynikiem i nie zamierzam rezygnować z tego komfortu, ale zdecydowanie warto to mieć na uwadze. Tym bardziej, iż nie ma tutaj znaczenia myta powierzchnia – robot i tak będzie się „mył” po skończonej robocie, a potem suszył.
Dość zaskakujące było też dla mnie zużycie mojego komputera stacjonarnego w trybie uśpienia. O ile w trakcie pracy zużywał przeważnie około 40-50 W, o tyle w trybie uśpienia nie chciał się zgodzić na mniej niż okolice 20-25 W. Wyłączenie wszystkich – zbędnych mi i tak – funkcji w stylu usługi Znajdź od Apple’a rozwiązało sprawę. Podobnie jak wyłączanie komputera na dłuższe okresy, kiedy nie jest używany.
Największym zaskoczeniem było dla mnie jednak serce mojego smart domu.
Czyli moja mini serwerownia, którą miesiąc po miesiącu tylko rozbudowywałem, żeby reszta redakcji miała ubaw w mojej nieudolnej plątaniny kabli, bramek i innych nieznanych – czasem choćby mi – urządzeń.
Szybko jednak okazało się, iż ten zestaw routerów, bramek, NAS-ów i podobnych sprzętów konsumuje godzina po godzinie ponad 100 W, dzień czy noc. W skali roku to całkiem imponujący wynik, niestety głównie na fakturze.
Ograniczenie się do niezbędnych sprzętów (główny router Deco, bramka Ikei, bramka Fibaro, bramka Hue i NAS) pozwoliła zejść do około 70 W. Niżej się niestety nie da, bo NAS z czterema dyskami twardymi, kręcącymi się całą dobę, swoje będzie żarł, a będę się upierał przy tym, iż potrzebuję.
Największe pochłaniacze prądu są łatwe do przewidzenia.
Lodówka na tym wykresie to akurat… dwie lodówki. Telewizor jest natomiast zawyżony, bo do tego samego gniazdka jest podpięty m.in. zasilacz PoE dla sprzętów ogrodowych. W przytłaczającej większości są to po prostu sprzęty, które zamieniają pobraną z sieci energię na ciepło, szczególnie w sposób bezpośredni. I choć koledzy z redakcji śmieją się – mając jednocześnie rację – iż wydałem więcej na sprzęt do monitorowania, niż oszczędzę na rachunkach, to jednak udało mi się inaczej zerknąć na kilka spraw i dość zauważalnie ograniczyć zużycie.
I tak przykładowo nigdy nie traktowałem elektrycznie podgrzewanej podłogi w łazience jako czegoś, co mogłoby mnie obciążać finansowo – w końcu to nie jest wielki kawałek podłogi. Błąd, wciągało to w skali miesiąca zaskakujące ilości prądu. Ograniczenie czasu, kiedy ta podłoga działa, zdecydowanie zmniejszyło całościowe zużycie. Tak, nie jestem zbyt bystry, ale od bycia smart mam smart dom.
Gigantyczne wartości potrafiła też wygenerować – zero zaskoczenia – suszarka do ubrań. Tą do włosów nie ma się co przejmować (przynajmniej w domu z jedną osobą z włosami i drugą prawie już bez), ale widząc dni, gdzie suszarka wciągała więcej prądu niż pompa ciepła (grzejąca wodę użytkową i grzewczą) uznałem, iż może jednak czasem nie zaszkodzi mi się wysilić i rozwiesić rzeczy na klasycznej suszarce.
Tak samo było zresztą z pralką czy zmywarką – jeżeli są uruchomione choć raz danego dnia, błyskawicznie wskakują do czołówki zużycia. Większość startów jest więc teraz poprzedzona rozważaniem, czy na pewno w środku jest wszystko, co powinno.
Po 5 latach (!) od instalacji w końcu zacząłem się interesować też pompą ciepła i systemem ogrzewania. Kombinacje z temperaturą wody grzewczej i automatycznym zamykaniem grzejników po otwarciu okna na razie spisują się wyśmienicie.
I ile się tego prądu udaje oszczędzać?
Moja całkowicie bezwartościowa odpowiedź brzmi: różnie. Zresztą traktowałem to wszystko w większości jako zabawę w przejście Home Assistanta i wyzerowanie „nieśledzonego zużycia”.
Nie zmienia to jednak faktu, iż porównując choćby tydzień do tygodnia – widać przyjemny progres. choćby odliczając póki co pompę ciepła – ostatnie dni są raczej cieplejsze niż wcześniejsze tygodnie – niemal każdego dnia widzę „spadki” zużycia na poziomie 2-4 kWh dziennie. I pewnie na dużo więcej liczyć nie mogę, bo nie zamierzam z tego uczynić jakiegoś stylu życia, ale i tak zabawa była przednia, a efekt na dłuższą metę – wymierny.
Może choćby na kolejnym etapie pomyślę o jakichś małych panelach, żeby uspokoić moje sumienie podczas obserwowania zużycia prądu przez domową serwerownię…








