Zdjęcie: Blackberry (2023)

W miniony poniedziałek na Netflixie zadebiutował film „Blackberry”, a ja jako wieloletni użytkownik i fan legendarnej marki nie mogłem odmówić sobie przyjemności obejrzenia tej produkcji.
W filmie inspirowanym prawdziwą historią sukcesu (i późniejszej klęski) kanadyjskiej firmy główne role zagrali: Jay Baruchel (jako Mike Lazaridis) oraz Glenn Howerton (wcielający się w Jima Balsillie'a). Niemniej istotną postacią był także Doug Fregin, co ciekawe, zagrany przez samego reżysera filmu Matta Johnsona. Wraz z bohaterami przenosimy się do 1996 roku, w którym młoda, zatrudniająca kilka osób firma stoi na krawędzi upadku. Gdy los pracowników wisi na włosku, ratunek przychodzi z zupełnie niespodziewanej strony.
Kanadyjczycy mieli telefony, zanim to było modne
Muszę przyznać, iż choć uwielbiałem urządzenia Blackberry, kilka wiedziałem o historii tej marki. Nie zdawałem sobie sprawy z faktu, iż
Research in Motion było firmą założoną przez grupę młodych zapaleńców technologii (dziś powiedzielibyśmy nerdów) w przysłowiowym garażu. Przez lata miałem wrażenie, iż RIM od zawsze było poważną korporacją, tworzącą przecież nie tylko rewelacyjne urządzenia do komunikacji, ale i świadczącą usługi z zakresu cybersecurity dla rządów, agencji wywiadowczych i największych przedsiębiorstw na świecie.

W „Blackberry” wyraziście pokazano
klimat końcówki lat 90', w której rozpoczyna się historia stworzenia pierwszego prawdziwego telefona w dziejach. Atmosferę przełomu wieków oddają stroje bohaterów, używany przez nich sprzęt (ogromne monitory CRT, kasety magnetofonowe, faksy) i w końcu gry, w które chłopaki grają w wolnych chwilach
biurze. W pierwszych minutach filmu towarzyszymy dwójce założycieli
RIM, którzy wybierają się na kolejną już prezentację swojego nowatorskiego produktu, którym z jakiegoś powodu nikt dysponujący potrzebnymi funduszami nie jest zainteresowany. Wówczas oprócz
Mike'a Lazaridisa i Douga Fregina poznajemy także przyszłego
współprezesa firmy
Jima Balsillie'a. Zawiązanie akcji następuje gdy ten ostatni, zawsze ubrany w skrojony na miarę garnitur do pary ze złotym Rolexem rekin biznesu stawia na szali cały swój majątek oraz reputację wchodząc do spółki z ludźmi pochodzącymi z zupełnie innego świata.

Choć na ekranie często oglądamy wspomniane wyżej trio, najważniejszy pozostaje duet
Lazaridis – Balsillie. To tej dwójce, Blackberry (jako marka) niemal w takim samym stopniu zawdzięcza spektakularny sukces, jak i sromotny upadek. W filmowych rolach ta para świetnie się uzupełnia. Mike,
nieśmiały, niepewny siebie, prawdomówny i
genialny wynalazca nie miałby szans na doprowadzenie Research in Motion na szczyt gdyby nie Jim,
bezwzględny, chciwy i pewny siebie rekin biznesu, który toruje firmie drogę w świecie brutalnej konkurencji i nieczystych zagrań. Pewnie kojarzycie te memy z podpisem „razem moglibyśmy mieć wszystko”? Otóż ci dwaj współprezesi na początku XXI wieku osiągnęli prawie wszystko (Blackberry miało w pewnym momencie 45% rynku w Ameryce Północnej).

Film jest prawdziwą gratką przede wszystkim
dla fanów marki Blackberry, ale nie tylko, bo sporo jest tutaj analogii do historii innych firm technologicznych z Doliny Krzemowej. W „Blackberry” dość dokładnie pokazano
ewolucję przedsiębiorstwa od start-upu założonego przez przyjaciół, entuzjastów technologii niemających większego pojęcia o wielkim biznesie wizjonerów, do korporacji wycenianej na
dziesiątki miliardów dolarów. Jak łatwo się domyślić, gdy w grę wchodzą olbrzymie pieniądze, pojawiają się prywatne odrzutowce i gigantyczna presja na sprzedaż, nie ma miejsca na sentymenty.
„Blackberry” zakwalifikowano do dramatu i komedii, z czym nie do końca się zgadzam, bo o ile pierwsza z kategorii jest odpowiednia, to druga pasuje jedynie do pierwszej połowy filmu. Śmiech wywołują sceny, w których
niewinność Mike'a zderza się wyrachowaniem Jima, np. gdy Balsillie pod pretekstem zbliżającego się porodu żony popędza taksówkarza (Mike'owi choćby takie kłamstwo nie przeszłoby przez gardło), lub gdy hipisowski klimat pracy w RIM zderza się z realiami zarządzenia korporacją, bo jednak trzeba pracować w piątek po południu.
https://dailyweb.pl/disney-plus-oglasza-daty-premier-obcego-i-the-bear/
Dzieło ukazuje niezwykle ciekawą historię pełną zwrotów akcji i, mimo iż jest coś na kształt dokumentu, nie
ma chwili na nudę. Jak pisałem wcześniej, nie brakuje też sztampowych wydarzeń jak, chociażby
szkicowanie na serwetkach w knajpie przełomowych rozwiązań technologicznych. Poczynania duetu Lazaridis – Balsillie ogląda się z zapartym tchem, szczególnie jednak muszę pochwalić Glenna Howertona, który w scenach kipiących emocjami, a wręcz furią zagrał bardzo przekonująco.
Żałuję jedynie, iż historia przedstawiona w filmie kończy się w 2008 roku, choć wiem, iż ma to logiczne uzasadnienie. Co mnie osobiście, jako oddanego fana marki Blackberry smuci, to fakt, iż film, choć
stosunkowo dobrze oceniony, przeszedł zupełnie bez echa, notując skromne 1,6 miliona dolarów wpływów z biletów. Czyżby naprawdę nikt już nie interesował się telefonami z klawiaturą QWERTY?