
Mieszkam kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym spadł jeden z rosyjskich dronów. W sąsiednim Świdniku rozbrzmiały ostatnio syreny alarmowe. Strach mój i mieszkańców Lubelszczyzny czy Podkarpacia to chyba najlepszy dowód na to, jak fałszywe jest hasło „to nie jest nasza wojna”.
To nie będzie tekst o geopolityce, na której się nie znam. Nie zamierzam również dokonywać wartościowania postaw moich rodaków wobec wojny w Ukrainie. Mam oczywiście swoje poglądy, ale nie one są tu najważniejsze. To będzie tekst o strachu, którego doświadczam ja i moi bliscy.
Było akurat po urlopie, który spędziłem we Włoszech. Piszę o tym, bo odległość ponad 1600 km „od wojny” dawała spory komfort. Przez chwilę nie musieliśmy się z żoną martwić tym, iż mieszkamy naprawdę blisko kraju, który jest bezlitośnie atakowany przez Rosję. O tym, iż nie jest to czczy strach może świadczyć fakt, iż spadały już u nas drony i rakiety. Całkiem niedawno taki incydent miał miejsce zaledwie kilkanaście kilometrów w linii prostej od domu, w którym mieszka moja rodzina. To działa na wyobraźnię.
To co stało się jednak w nocy z wtorku na środę było zupełnie nowym doświadczeniem. Oto w kierunku Polski poleciał nie jeden zabłąkany dron, ale ponad dwadzieścia. Mieszkam zupełnie niedaleko Bychawki Trzeciej, czyli wsi, gdzie spadł jeden z nich. W środowy poranek zadzwonił mój brat, który nie mieszka w Lublinie i zapytał czy wszystko w porządku. Dostałem też wiadomości od zatroskanych znajomych.
Nie boję się, iż dron spadnie na mój dom. Tak naprawdę boję się wojny
Odległości się zmniejszają, a zagrożenie rośnie. Oczywiście znam podstawy rachunku prawdopodobieństwa i zdaje sobie sprawę, iż przy kilkudziesięciu dronach, które spadły na dużym obszarze, istniało niewielkie ryzyko, iż jeden z nich uderzy w mój blok mieszkalny. Myśl o tym nie powoduje, iż strach się zmniejsza.
Najbardziej dojmująca jest świadomość zagrożenia wojną. W sobotę w przylegającym do Lublina Świdniku zawyły syreny. Mieszkańcy niektórych powiatów otrzymali SMS-y o treści „UWAGA: zagrożenie atakiem z powietrza”. Jechałem akurat do domu, gdy usłyszałem informacje, iż lotnictwo operuje nad moim miejscem zamieszkania. Zamknięto również lotnisko.
Wczoraj poruszając się po mieście w pewnym momencie wjechałem w wielką chmurę dymu. Początkowo myślałem, iż to mgła, później z mediów dowiedziałem się, iż to wojsko urządziło ćwiczenia, którym towarzyszyły eksplozje. Niby nic, ale w sytuacji zagrożenia takie obrazy działają na wyobraźnię. Podobnie jak długie kolumny sprzętu wojskowego, które widuję na drogach, amerykańskie czy kanadyjskie transportowce wojskowe jak Boeing C-17 Globemaster lądujące na lubelskim lotnisku (widuje je kilka razy w tygodniu).
We wstępie napisałem, iż nie ma lepszego dowodu na to, iż hasło „to nie jest nasza wojna” jest z mojej perspektywy wyjątkowo fałszywe. Gdy mieszka się dalej i nie doświadcza tak bardzo namacalnie zagrożenia, wiadomości o tym, co działo się w ostatnich dniach nie wywołują aż tak wielkich emocji. Gdy wrogie drony i rakiety niemal latają nad głową, perspektywa zmienia się diametralnie.
Czytaj także:
- Tak zestrzelono rosyjskie drony nad Polską. Jest nagranie
- Polska przestrzeń naruszona przez rosyjskie drony. Jest Alert RCB
Co z tymi emocjami robię? Próbuję zachowywać spokój. Choć jestem Polakiem i pamiętam z historii, w jaki sposób Wielka Brytania i Francja postąpiły we wrześniu 1939 r., staram się mieć zaufanie do sojuszy, których częścią jesteśmy. Cieszy mnie, iż naszemu lotnictwu pomagali Holendrzy. Mam poczucie, iż nastąpiła konkretna reakcja. Wbrew rosyjskim narracjom nie ulegam defetyzmowi i wierzę, iż w sytuacji krytycznej, NATO zadziała jak należy. Odczuwam strach, bo trudno go nie czuć, gdy mieszka się na Lubelszczyźnie, Podkarpaciu czy Podlasiu, ale staram się mu nie ulegać. Także dlatego, iż barbarzyńcom z Moskwy zależy na tym, by moje i moich rodaków morale spadło.