Sprawdź, na czym polega polityka Intel on Demand i co może oznaczać dla przyszłości IT, choć nie tylko.
Dobrze już było. Krótko po wybuchu pandemii Michelle Houellebecq napisał esej, w którym twierdził, iż w związku z nią nie należy spodziewać się katastrofy, czy też tąpnięcia, jeżeli chodzi o jakość życia. Według niego należy się spodziewać, iż wszystko z dnia na dzień będzie systematycznie odrobinę gorsze. Tym tropem zdaje się podążać Intel, który właśnie oficjalnie przypieczętował politykę ograniczania możliwości swoich procesorów do momentu, w którym użytkownik nie uiści dodatkowej opłaty. Intel nie jest w tym odosobniony.Intel znajduje się być może w największym kryzysie od momentów założenia przedsiębiorstwa. Od 2014 roku trwa w Intelu walka o miniaturyzację procesu produkcyjnego i przez ten czas o kilka długości Intela prześcignęło tajwańskie TSMC. Brakuje innowacji, te zakładają wyłącznie rozwój nowych tranzystorów pozwalających upakować jednostki o tych samych rozmiarach, co w poprzedniej generacji, na tej samej powierzchni – nie przez miniaturyzację, ale przez coś, co można określić mianem najbardziej zaawansowanego technicznie tetrisa na świecie. Intel jako jedyna korporacja, którą można zaliczyć do big techu, odnotowała w ostatnim kwartale finansowym straty. A należy przypomnieć, iż to nie straty, ale „niewystarczająco duży wzrost zysku” skutkował zwolnieniem z Microsoftu tysiąca pracowników. Przedstawiciele firmy już teraz zapowiadają, iż na bieżących zwolnieniach się nie skończy, nie są one wystarczające, by firma wyszła „spod kreski” i będą one kontynuowane również w roku 2023. Nie powinno więc dziwić, iż Niebiescy szukają pieniędzy. Niewielu jednak zaakceptuje fakt, iż pieniądze te chce odnajdywać w blokowaniu fabrycznych możliwości swoich układów.