Są takie miejsca, który każdy wizytujący Costa Blanca odwiedzić po prostu musi. Należy do nich między innymi Val d’Ebo – podjazd, gdzie nogę rok w rok szykują najwięksi kolarze na świecie. Port de la Vall d’Ebo ma długość 8 km i pokonuje 452 metrów w pionie ze średnim nachyleniem 5.7%.
W chłodnawej i szarawej aurze przyszło mi odwiedzić ten święty punkt na mapie okolic Calpe. Pomimo wyjątkowo niehiszpańskiej pogody trasa ta i tak dostarczyła wielu emocji.
Niepozorne preludium – Pego
Pego na horyzoncie ujawnia się znienacka. Zgrupowanie białej architektury, na masywnych szczytach, nagle ukazuje się z przecinającej płaskowyż szosy. Stawiający zapory wiatr sprawia, iż początkowo miasteczko zdaje się być oddaloną o kilometry fatamorganą, ale po chwili zdziwiony wjeżdżam w wyludnioną siatkę ulic. Miejscowość niczym nie zaskakuje – kilku dziadków, głośno dyskutujących w niewielkim barze, jaskrawe kamienice z wyróżniającą się na tym tle kościelną wieżą. Na skraju miejscowości dzielnica kamienic, gdzie uszu dobiega jedynie gwar ćwiczących na WFie dzieciaków i łopocenie aluminiowych zasłon na drzwi. Ot, życie hiszpańskiej mieściny o późnym poranku…
Mityczny szczyt z perspektywą na morze
Wyludnione Pego w kolarskiej układance Costa Blanca to wbrew pozorom istotny punkt. Kilka depnięć korbą za centrum oczom ukazuje się skrzyżowanie. Na jego skraju stoi znak – metalowa strzałka z napisem „Val d’Ebo” wskazuje w prawo. Kieruję się za nim, podobnie jak grupka mniej lub bardziej zawodowych rowerzystów nadciągających z północy. Zaczynam wspinaczkę.
Siedmiokilometrowa góra w całej swej długości nie jest jakimś potężnym wyzwaniem. Szosa delikatnie się pnie, nie zaskakując ściankami. Przy starcie wiedzie przez las, ale po chwili wypada w otwartą przestrzeń. Zawijający się asfalt wbija się w masyw, o na w pół piaszczystych i na w pół porośniętych kępkami zielonkawej trawy zboczach. Serpentyny z każdym zakrętem odsłaniając piękno okolicy.
We wspinaczce towarzyszą mi grupki zawodowców, ładujących kolejne treningowe powtórzenia. Napotykam głownie przedstawicielki płci pięknej, reprezentujących belgijskie ekipy. Podziwiając krajobrazy, aż do w końcu odsłoniętego szczytu. Chwilę kontempluję nad napisem, który w cenzuralnym tłumaczeniu sugeruje porzucenie rower i powrót do domu. Waham się…
Mroźny zjazd do Ebo
Chmury, dmuchające prosto w twarz porywy oraz chłód nie należą do najprzyjemniejszych, tym bardziej na zjeździe. Lekko ubrany w bluzę i nogawki, przy mijanych Hiszpanach czuję się jak kosmita. Miejscowi ubrani są jak na syberyjskie mrozy – grube kurtki, zimowe buty, ocieplane rękawice… A to przecież dwanaście stopni.
Akurat w tym momencie zazdroszczę im zimowej odzieży. Brak rękawiczek sprawia, iż na prowadzącej w dół szosie palce prawie przymarzają mi do klamkomanetek. Jadę w głąb doliny, z nadzieją w sercu. Wydygotany, znajduję na uboczu jakiś otwarty bar. W środku grupka miejscowych, . Kelner, choć z uprzejmie wita mnie i zastawia przede mną stół, nie zna angielskiego, co wbrew pozorom jest sporym problemem. Po mozolnych próbach zamówienia w końcu składam w całość trzy hiszpańskie słowa, które znam – Uno… Bocadillas… Chorizo… W zamian dostaje bagietę z serem i ociekającą czerwonym tłuszczem kiełbasę. Propozycja noże nie dietetyczna, ale w zaistniałej sytuacji – zbawienna. Wystarcza na dalsze, długie godziny na siodełku.
Dzikimi hopami
Po konsumpcji i złapaniu „termicznego komfortu” zapuszczam się dalej. Następne kilometry wiodą przez jałową pustynię; Gładki asfalt biegnie raz w górę. Od czasu do czasu pojawia się pozostałość działalności człowieka – zrujnowane domostwa, które nie przetrwały w tych warunkach.
Otwartą przestrzeń oznacza wiatr. Już kilkaset metrów walki z nim wykańcza, co nie stanowi napawającej optymizmem perspektywy. Z pomocą przychodzi jednak…. drużyna U23 Lotto Dstny. Wykonujący najwyraźniej rozjazdową jednostkę nie protestują, jak ustawiam się za nimi na kole i pod ich osłoną kryję się przed wiatrem.
Jakiś czas później odłączam się od grupki nawijających po flamandzku kolarzy, by samotnie walczyć z wzniesieniami. Szczególnie w pamięci zapadami podjazd koło Tollos – pnąc się stromymi, nieraz kilkunastoprocentowymi odcinkami, daje popalić piekącym łydkom. Przynajmniej sceneria jest wyjątkowa.
Inna twarz Costa Blanca
Pętla za szczytem zawija, ustawiając mnie plecami w stronę szalejącego wiatru. Teraz pedałuje się o wiele przyjemniej, zwłaszcza, iż szosa opada lekko w dół. Już bez zadyszki i przepychania cieszyć mogę się zabarwionym na szaro krajobrazem, który w takiej kolorystyce prezentuje się magicznie.
Bez słońca piaszczyste zbocza Ebo oraz jego okolic przybierają inną twarz. Twarz dziką, miejscami choćby i mroczną, twarz jednak w równym stopniu intrygującą. A może choćby piękniejszą?