Calpe i kultowe Col de Rates

magazynbike.pl 7 miesięcy temu

Col de Rates, Tarbena, Castell de Castells – to kolejne nazwy, któremu bacznie śledzącemu zasypany relacjami z Calpe rowerowy content nie są obce. Ja, miejscówki te znający jedynie z perspektywy ekranu, w końcu odwiedziłem je osobiście. Aczkolwiek, trochę przewrotnie, to nie one były solą przejechanej przeze mnie trasy.

Od Pego, a konkretnie od kierującego na Val d’Ebo skrzyżowania, przemieszczają się masy kolarzy. Zawodowcy, czy też mniej, opanowali niemal cały ruch drogowy na szlaku. Samochody, spotykane „od święta”, jedynie grzecznie wymijają pedałujących, w mieścinach z kolei z rzadka spotyka się mieszkańców, krzątających się po swoich sklepach, lokalach czy domach.

Z obolałą od odmachiwania na powitania ręką przesuwam się na południe. Męczę się pod naporem wiatru na zdominowanych przez pomarańcze płaszczyznach, potem zaś wspinam się na skryte w lesie hopeczki. Blask słońca oświetla jaskrawe miasteczka mijane po drodze. Rekompensuje porywy, od rana hulające w każdym zakątku Costa Blanca.

Col de Rates

W Parcencie, przy kuszących zapachem porannej kawy lokalach, odbijam na lewo. Podstawa lesistego masywu dominuje moje pole widzenia. W tej chwili powinienem zatrzymać się, odłożyć rower i oddać hołd rozciągającemu się przede mną miejscu, albowiem to kolejny, święty punkt hiszpańskiego wybrzeża. Wrota Col de Rates, kilkukilometrowego, słynnego podjazdu, stoją przede mną otworem.

Podobnie jak pod Ebo, ciągnie się on długo, kręto, przy tym jednak niezbyt stromo. Wspólnym mianownikiem jest również liczba prosów, szlifujących swą formę przed nachodzącymi startami. Rates jednak wiedzie głównie lasem, zawijając swe serpentyny wśród pni. Przy końcówce dopiero lekko wychyla się z drzew. Droga prostuje się wówczas, odsłaniając hiszpańskie pejzaże. Na gaje, białawe wioseczki, hopeczki, a w dalszej perspektywie – na samo morze.

Na szczycie aż roi się od upamiętniających zdobycie góry rowerzystów. Możliwości jest wiele – można uwiecznić się na tle znaku, na specjalnej ściance, a także wybić sobie monetę. Prawdziwego zauroczenia zaznaję jednak na samym wierzchołek, z dala od komercji. Stamtąd, choć walcząc wyrywającym mi rower z rąk wiatrem, raczę się górską scenerią.

Wietrzna przeprawa przez wzgórza

Popijając cappuccino z balkonu kafejki w Tarbenie, przez cały czas rozkoszuję się okolicą. W oddali, zza gór, migają apartamentowce Calpe. Poprzedzają je wapienne domki, komponujące się wraz z rozkwitającymi roślinami. Drogą, jak na kasecie magnetofonowej, przewijają się kręcące na dwóch kółkach punkciki. Dziesiątki, setki – aż nie sposób je wszystkie naliczyć.

W trakcie mego postoju wiatr najwyraźniej przegrupował siły i po wznowieniu jazdy uderza we mnie z całym impetem. Odsłonięty, w towarzystwie kamienisto-piaszczystych stoków, walczę z powietrzem i ciągnącym się podjazdem. Z trudnością przepycham korbą, powoli poruszając się do przodu.

Zapierający dech w piersi szlak

Gładki, dopiero co położony asfalt, oblepia pofałdowany teren. Wąziutki trakt, podświetlany zachodzącymi delikatnie promieniami, skacze raz w górę, raz w dół pośród zasypiającej przyrody. Wszystko to przybiera wyjątkową, niemalże złotą barwę…

Urok odcinka z Castell de Castells, którym kręcę przez Quaterondette, jest niepowtarzalny. W ciszy i spokoju wsłuchuję się w delikatny szum opon jednośladu. Wchodzą w kolejne zakręty, zachwycając się odsłaniającymi się widokówkami. Ach, takiego piękna nie ma w sobie choćby Col de Rates!

A to jeszcze nie koniec atrakcji w ten romantyczny, iberyjski wieczór… Po chwilach ochów i achów dobijam bowiem do Planes – niepozornego miasteczka z unikalną zabudową. Budynki obrastające skałę, jak gdyby ułożone zostały z klocków, a ich regularne rzędy tworzą piramidę, której wisienką na torcie jest średniowieczna warownia. Jak to w trakcie sieście, mieścina pozbawiona jest życia. Jedyną jego oznaką jest wywieszone na balkonach pranie, niczym chorągwie powiewające na wietrze.

Powrót z zachodzącym słońcem – klamrą całego dnia

Stromym zjazdem mknę dalej, w kierunku migającej od słońca błękitnej tafli. Niczym w Czchowie, czy Rożnowie przecinam tamę obok wielkiego zbiornika wodnego, wlanego w zagłębienie pomiędzy szczytami. Wijące się jak dżdżownica serpentyny transportują mnie na szczyty, skąd dostrzegam ostatnie migawki dzikich pogórzy. Zaraz potem przemykam do Castello de Rugat, gdzie w odwiedzanym parę dni temu supermarkecie ponownie witają mnie z otwartymi rękoma.

Orzeźwiająca cola w akompaniamencie grających na ulicy w piłkę dzieciaków energetyzuje mnie na ostatni etap trasy. Kręcę wzdłuż głównej szosy, w blasku pomarańczowego słońca. Rzuca na mnie ostatnie światło, jeszcze przed skryciem się za masywem. Blask ten, w połączeniu z gajami owocowymi wokoło, idealnie wieńczy ten dzień.

Idź do oryginalnego materiału