Malowniczą trasą obok meandrującego Popradu, przez górzystą i tajemniczą Słowację, do perełki Spiżu i z powrotem… Jakub Noskowiak zaprasza Was na relację z bikepackingu w dolinach Beskidu Sądeckiego i Tatr, na linii Nowy Sącz – Lewocza – Bochnia.

Nadpopradzkie AquaVelo
Przygoda zaczyna się na dworcu kolejowym w Nowym Sączu. Po przyjemnych chwilach uprawiania „kolarstwa kolejowego” wschodnimi rubieżami województwa małopolskiego, czas zamienić wygodny fotel na mniej komfortowe siodełko. Naciskam na pedały, mijam monumentalny pomnik lokomotywy i wąskimi uliczkami wydostaję się z miasta.

Pierwsza część trasy wiedzie szlakiem AquaVelo, poprowadzonym malowniczą doliną Popradu. Lekko podziurawioną ścieżką docieram do Piwnicznej, gdzie – po postoju i ładowaniu „węgli” w sielankowym parku zdrojowym – przekraczam wezbraną rzekę. Niebawem, obok urokliwego kościoła w Mniszku, melduję się na terytorium Słowacji.

Pedałuję teraz bodaj najurokliwszym odcinkiem szlaku, układającego się wzdłuż ostro meandrującego Popradu. Śladów cywilizacji jest mniej – jedynie pojedyncze wioski i opuszczone młodzieżowe stoiska. Cieszy świeżo wylany asfalt, co u naszego południowego sąsiada regułą nie jest. Jest też gdzie się zatrzymać, chociażby pod źródełkiem Sulinka, z bogatą we wszelakie zdrowotne związki wodą.

Dziko, tajemniczo, spokojnie… czyli na Słowacji
Kilkukilometrowy, serpentynowaty podjazd w Małym Lipniku zwiastuje moment opuszczenia błogiej doliny. Wjeżdżam w głąb krainy Janosika, gdzie czeka mnie nabicie tysiąca pięciuset metrów przewyższenia quasi-alpejskimi podjazdami, jakich nasi sąsiedzi mają pod dostatkiem. Południowa część Słowacji to oaza spokoju i ciszy, region owiany tajemniczą aurą. Nieliczne miejscowości, które się mija, wyglądają podobnie – neoromański kościółek z charakterystyczną wieżą, trochę starych chat, przedzielonych betonowymi klockami żywcem wyciągniętymi z serialu „Sąsiedzi”, z zaparkowanymi przy ulicach Škodami. To w zasadzie jedyny dowód, iż ktoś mieszka w okolicy. Z rzadka spotyka się jakiegoś dziadka popijającego piwo pod Potravinami albo Romów ładujących coś na zdezelowany wózek. Przejazd drogami łączącymi pojedyncze mieściny przypomina „pogo” na hip-hopowym koncercie. Wybranym „szczęśliwcom”, między innymi mnie, fundują trening bicepsa podczas zmieniania przebitej dętki.

Widoki to Słowacy mają jednak pierwsza klasa. Wzgórza i lekkie pagórki, porośnięte różnoraką roślinnością oraz z wijącym się między miejscowościami asfaltem, rozkładają się u podnóży potężnych tatrzańskich masywów. Pedałuję szlakiem, raz pod górę, raz w dół, przemykając przez cichy teren.

Po odcinku wiodącym główną szosą odbijam w bok, zagłębiając się w jeszcze większą dzicz. Kolejne dwadzieścia kilometrów prowadzi górską doliną – przez potoki, szutry czy pamiętający komunę asfalt. Nastaje kompletna cisza, od której żyjący w mieście człowiek odwykł w zupełności. Z tyłu głowy niepokoi jedynie fakt, iż na mijanych terenach ogłoszono stan wyjątkowy przed niedźwiedziami…

Lewocza – perełka Spiżu
O tym, iż wracam do ludzi, sygnalizuje obozująca grupka harcerzy. Powracam na normalną szosę, przy której zaraz pojawiają się wioski. Krętym podjazdem wspinam się na górujące nad Lewoczą Vysne Repase. Stamtąd, niczym na obrazie, maluje się perspektywa na Zamek Spiski.

Przystaję w ulokowanej na szczycie knajpie, której właściciel okazuje się być zapalonym fanem kolarstwa. W środku jest sporo fotografii o rowerowej tematyce. Jest też sygnowana autografem koszulka pochodzącego z okolicy mistrza Słowacji, Lukasa Kubisa, który wiosną ukończył Paris–Roubaix.

Mokry, po zjeździe w mieszance słońca, ulewy i gradu, docieram do celu pierwszego dnia wyprawy. Nie sposób nie poświęcić kilku słów temu miasteczku, wszak jest ono jednym z najurokliwszych na Słowacji. Szczególnie poleca się tu starówka – z zabytkową architekturą kościołów, ratusza, kamienic czy pozostałościami średniowiecznych murów.

Dostrzeżemy tu dziedzictwo nie tylko słowackiej, ale też węgierskiej, rusińskiej i niemieckiej kultury. Jest tu również gdzie zjeść i miło spędzić czas – choćby w restauracji Kupecka Bašta, ulokowanej w starych murach, czy w Cafe Bar Leutschau – klimatycznej knajpce na rynku, zaaranżowanej w klimacie XIX i XX wieku.

Start z przygodami
Drugi dzień zaczyna się od przygód. Bo co to za trasa bez dawki nieprzewidywanej adrenaliny? Wpierw dylemat związany z trasą, potem kapeć. Następnie kilkunastoprocentowa ścianka, zwieńczona cygańską wioską z biegającymi dzieciakami, rozpadającymi się chatami, przedmiotami porozrzucanymi gdzie popadnie i psami wielkości konia, wyskakującymi znienacka i atakującymi rower. A kiedy wydaje się, iż już nic więcej na starcie zaskoczyć nie może, dotychczas asfaltowy szlak przemienia się w… polno-leśną dróżkę rodem z MTB. Kolejne cztery kilometry, więc pnące się do góry, usiane wertepami, korzeniami i kamieniami, przepycham szosówką z oponami 30 milimetrów…

W kierunku granicy
Po nieplanowanych atrakcjach w końcu wracam na predestynowane dla mojego typu roweru trasy. Oczom ukazują mi się typowe podhalańsko-spiskie krajobrazy – puste polany z malującymi się w tle graniami Tatr. Szybkim zjazdem dojeżdżam do Kieżmarku – miasteczka stanowiącego pod względem architektury totalny miks. Od komunistycznych bloków po renesansowe kamienice, aż na osobliwym nowym kościele ewangelickim z czerwonymi ścianami i wymyślnymi kopułami kończąc. Tam wbijam się na ścieżkę rowerową, która po kilkunastu kilometrach wyrzuca mnie na główny trakt. Stamtąd skręcam w kierunku Czerwonego Klasztoru, na dwie żegnające mnie ze Słowacją przełęcze – Wielką Leśną i Wielki Lipnik.

Zwłaszcza druga z nich zapiera dech w piersi – kręte serpentyny wiodą na taras widokowy, skąd podziwiać można całe piękno słowackich Tatr. Tam też, przy Coca-Coli i marlenke, żegnam się ze Słowacją. Niebawem mknę już w dół, do Krościenka, powracając nad Dunajec, pod niepokojąco chmurzące się niebo.

Podsumowanie
Gdy tylko wpadam między tłumy ludzi, smród tanich smażonych frytek i ryb oraz turystyczne kramy, zaczynam tęsknić za sielanką Słowacji. Za – może i dzikimi, może opustoszałymi – ale bez cienia wątpliwości urokliwymi miasteczkami. Dalsze kilometry kręcę nad VeloDunajec, skąd w Łącku odbijam na Limanowszczyznę, a dalej – w kierunku Bochni. Pierwotnie powrót planowany był pociągiem z Sącza, jednakże wewnętrzny Janusz („co ja będę przepłacał”) z Bearem Grillzem („jak przygoda, to przygoda”) dał za wygraną przy podjęciu decyzji. W deszczach i przejaśnieniach po czasie melduję się bezpiecznie w domu. Z satysfakcją – z podróży oraz z wrażeń z intensywnego weekendu.
Zobacz trasy – są do ściągnięcia z kolakcji na Veloplanerze
