Dotąd absolutnie każda prezentacja Apple’a kończyła się u mnie wystąpieniem przemożnego FOMO. Chęcią wydania irracjonalnych kwot na gadżety, których może nie potrzebuję, ale naprawdę chcę. Po dzisiejszej prezentacji iPhone’a 14, Apple Watcha i nowych słuchawek, zamiast FOMO czuję wyłącznie zażenowanie. Ale przynajmniej mój portfel odetchnął z ulgą.
Trzeba być wyjątkowo silnie zakorzenionym w propagandzie Tima Cooka ekosystemie Apple’a, żeby jakoś usprawiedliwić wymianę posiadanych urządzeń Apple’a na te, które zaprezentowano dziś, zwłaszcza jeżeli mówimy o przeskoku z generacji na generację. Realia są takie, iż Apple pokazał dziś produkty, które albo nie zmieniły się wcale względem poprzedników, albo kosztują horrendalne pieniądze.
Apple Watch Series 8? Marzenie każdego ubezpieczyciela.
Jeśli posiadasz Watcha Series 7 i nie jesteś kobietą, nie istnieje cień powodu, by kupować nowy model. Jedyną istotną nowością jest bowiem pomiar temperatury, który ma umożliwić monitorowanie cyklu miesiączkowego… o ile będzie to robić dokładnie. Takie rozwiązanie ma już bowiem na pokładzie FitBit i o ile bywa przydatny, tak daleko mu do dedykowanych komputerów pomiarowych pokroju Lady Comp. I trudno się dziwić, bo zegarek siłą rzeczy nie jest w stanie precyzyjnie zmierzyć temperatury ciała na nadgarstku w odseparowaniu od temperatury otoczenia.
O wiele bardziej intryguje mnie natomiast funkcja rozpoznawania wypadków, która brzmi ciekawie i bez wątpienia uratuje komuś życie, powiadamiając odpowiednie służby w razie nieszczęśliwego zdarzenia, ale… budzi też mój niepokój. Apple Watch już dziś gromadzi wielką ilość danych zdrowotnych i już dziś niektóre firmy ubezpieczeniowe korzystają z nich, by nagradzać swoich klientów. Nie trzeba więc snuć dystopijnych wizji, bo to już się dzieje. A teraz wyobraźmy sobie, iż Apple uznaje, iż może podpisać partnerstwo z ubezpieczalniami i za zgodą klienta udostępniać dane zbierane przez Apple Watcha. I załóżmy, iż w takiej sytuacji dochodzi do wypadku samochodowego, a ubezpieczyciel ma dostęp do pełnego przekroju danych – koordynatów GPS, akcelerometra i wykrywania zdarzenia. Łatwo może więc dojść, czy w chwili wypadku jechaliśmy przepisowo i z dopuszczalną prędkością. A jeżeli nie? Cóż, cyk i obniżamy wypłatę ubezpieczenia.
Apple Watch Ultra? Tu wyjątkowo nie czułem zażenowania, tylko ujmę na poczuciu estetyki.
Zegarki ultra-wytrzymałe zwykle nie są piękne, choć osobiście bardzo lubię masywną estetykę Garmina Fenix czy Tactix. Jednak to, co prezentuje Apple Watch Ultra, to przedziwna mieszanka brzydoty, a ekipa projektantów ewidentnie inspirowała się etui Catalyst do Apple Watcha, które ma taką samą, charakterystyczną osłonę przycisku funkcyjnego.
Tym, co jednak poraża najbardziej, jest fakt, iż Apple jakimś cudem zdołał stworzyć zegarek, który jest gruby, który jest ogromny (49 mm to naprawdę sporo), a mimo wszystko przez cały czas trzyma na jednym ładowaniu żałosne 36 godzin.
Apple AirPods 2 Pro – 3 lata czekania po nic.
Nie powiem, z AirPodsami wiązałem naprawdę duże nadzieje, zwłaszcza od chwili premiery standardu Apple Music Lossless. Myślałem „nie no, następne AirPods Pro już muszą oferować kodek, który pozwoli słuchać muzyki w jakości bezstratnej. Muszą!”. Apple jednak nic nie musi, a słuchawki z „Pro” w nazwie jak widać przez cały czas nie muszą oferować jakości wyższej niż 384 kbps, czyli blisko trzykrotnie niższej, niż większość dobrych słuchawek TWS, które możemy połączyć ze telefonami z Androidem korzystając z kodeka LDAC i cieszyć się audio wysokiej jakości bez kabli.
Apple postawił jednak na indywidualne skanowanie ucha dla lepszego spatial audio, czyli zamiast inwestować w jakość dźwięku, inwestuje w przestrzenne audio, które przez cały czas stanowi promil dostępnej w Apple Music biblioteki. Słabo.
iPhone 14 i 14 Pro. Co tu się wydarzyło z cenami?
Czytaj również:
- iPhone 14 i iPhone 14 Plus: takie są nowe tańsze iPhone’y
- iPhone 14 Pro i iPhone 14 Pro Max coraz badziej „Pro”. Brak notcha to najmniej istotna nowość
Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, iPhone 14 to tak naprawdę iPhone 13 w przebraniu. Wygląda tak samo, ma te same podzespoły, tyle iż doszedł większy rozmiar – 6,7-calowy iPhone 14 Plus, który prawdopodobnie zaoferuje najlepszy czas pracy w historii iPhone’ów.
iPhone 14 Pro również nie zaskoczył. Apple w tym roku wymienił notcha na pigułkę, o przepraszam LOVE Dynamic Island. Pigułka sama w sobie jest obrzydliwa, ale Apple – tu przyznaję, jestem pod wrażeniem – wymyślił bardzo zręczny sposób, by to paskudztwo zamaskować, stosując dynamiczny, animowany widget, zasłaniający wcięcie. To naprawdę znakomite posunięcie, ale też rodzi pewien problem, zwłaszcza na ekranie blokady – bo gdy dodamy nowe widgety z iOS 16 i nowy tryb Always-on-Display (klękajcie narody), to na ekranie zacznie się robić naprawdę gęsto. Dla przyzwyczajonych do informacyjnego minimalizmu ajfoniarzy może to być lekki szok.
Zmienił się też główny aparat, który teraz ma rozdzielczość 48 Mpix. Przez całą prezentację przedstawiciele Apple’a podkreślali, jakież to wielkie i szczegółowe zdjęcia będzie można teraz robić, ale osobiście nie rozumiem kilku kwestii. Przede wszystkim – dlaczego tylko główny aparat ma nowy sensor? Aparaty tele i ultrawide to wciąż te same, 12-megapikselowe matryce. Zresztą, nie licząc trybu pro-mode, główny aparat przez cały czas będzie produkował zdjęcia w rozmiarze 12 Mpix, gdyż Apple stosuje tutaj pixel-binning, łącząc ze sobą 4 sąsiadujące piksele w 1. I dobrze, iż stosuje, bo musi w ten sposób skompensować ciemniejszy niż przed rokiem obiektyw.
Innymi słowy, choćby w iPhonie 14 Pro nie wydarzyło się nic, co mogłoby skłonić mnie do zmiany z iPhone’a 13 Pro na nowy model. A kiedy zobaczyłem polskie ceny, wiedziałem już, iż trzeba się zamienić wiadomą częścią ciała z inną wiadomą częścią ciała, by w ogóle brać taką zmianę pod uwagę. Apple reklamuje swoje nowe iPhone’y hasłem „poza skalą” i faktycznie – ceny są poza skalą. Poza wszelkim rozumem i godnością człowieka.
Podstawowy wariant iPhone’a 14 – który, przypomnijmy, nie różni się niczym od iPhone’a 13 – kosztuje 5199 zł. Czyli tyle, ile rok temu kosztował iPhone 13 Pro.
Podstawowy wariant iPhone’a 14 Pro zaś kosztuje… 6499 zł. Podstawowy! I do tego wciąż mówimy o żenująco niskiej pojemności 128 GB, której rozbudowa kosztuje aż 700 zł za każdy kolejny próg, czyli o 200 zł więcej niż rok temu. iPhone 14 Pro Max 1 TB kosztuje aż 10499 zł, a takiej ceny nie osiągnął choćby składany Galaxy Z Fold 4 w topowej odmianie.
Jednocześnie Apple podniósł też ceny wszystkich innych produktów, które jeszcze nie miały podwyżki. iPhone 13? Drożej o 300 zł niż wczoraj. Etui? +50 zł. choćby kable podrożały! I może nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu inflacja dotknęła każdego, ale przy tak ogromnych marżach, na jakich operuje Apple, podwyżki tego kalibru są nie do usprawiedliwienia. Chcecie więcej? Proszę bardzo – iPhone 13 mini w wersji 512 GB podrożał aż o 900 zł (!!!) względem dnia wczorajszego. Poproszę największego apologetę Apple’a, żeby mi to wyjaśnił, bo nasi redakcyjni wymiękli.
Innymi słowy, jeżeli ktoś właśnie kupił iPhone’a 13, 13 mini, 13 Pro czy 13 Pro Max, powinien odtańczyć taniec radości, bo Apple właśnie postanowił pokazać, iż może i są pazerną korporacją, ale zawsze mogą być jeszcze bardziej pazerną korporacją.
Nic nie kupuję, niczego nie chcę. Po dzisiejszym Apple Event czuję tylko mieszankę żenady i obrzydzenia.
Żenady, bo prezentacja była wyjątkowo… dopasowana poziomem do liczby zmian w nowych produktach. Szczególnie urzekła mnie sekcja o Apple Watchu SE, podczas której pokazywano wszystkie stare funkcje, bo żadnej nowej nie było, ale jakoś trzeba było zapełnić czas antenowy. Podobało mi się też, jak zaangażowany pan opowiadał, jak to większa matryca pozwoli zobaczyć więcej kamyczków na plaży na zbliżeniu. Osobne słowo należy się też nowej funkcji wzywania SOS przez satelitę w iPhone’ach 14, która jest darmowa przez najbliższe dwa lata, a potem? A potem prawdopodobnie przyjdzie posiadaczom zapłacić duże pieniądze za ten przywilej, bo łączność satelitarna kosztuje krocie.
Obrzydzenie zaś czuję patrząc na cennik. Pracowałem w handlu przez kilka lat. Pamiętam doskonale, na jak wysokich marżach operuje Apple. Wczytuję się co kwartał w wyniki finansowe tego giganta i co tu dużo mówić, na hasło „obrzydliwie bogaty” w Wikipedii powinno wyświetlać się zdjęcie campusu w Cupertino. Oczywiście rozumiem, skąd ten rozstrzał cenowy – chodzi o niestabilny kurs złotówki. Dlaczego jednak według Apple’a 1000 dolarów za MacBooka Air M1 to 5800 zł, a to samo 1000 dolarów za iPhone’a 14 Pro to już 6500 zł?
Oczywiście przyjmuję do wiadomości, iż średnia długość życia iPhone’a jest znacznie wyższa niż w przypadku porównywalnego telefona z Androidem. iPhone 14 może kosztuje krocie, ale za 4 lata będzie wciąż działał jak nowy i będzie cieszył się najnowszym oprogramowaniem. Nie da się tego samego powiedzieć o żadnym telefonie z Androidem będącym dziś w sprzedaży.
Tym niemniej sam fakt tak ogromnych podwyżek w sytuacji, gdy Apple dosłownie śpi na pieniądzach, ma największe marże, a idzie kryzys i ludziom coraz trudniej jest cokolwiek kupić… cóż. Kryzys kryzysem, ale rekordowe wyniki finansowe same się nie odnotują.
Bo co do jednego nie mam wątpliwości – Apple tak rozkręci machinę marketingową, iż choćby przy absurdalnie wysokich cenach ludzie rzucą się na ich nowe produkty. Pozostaje mi się tylko cieszyć, iż nie będę jednym z nich, jednak bardzo się boję najbliższych miesięcy w branży. Bo co by nie mówić, Apple silnie oddziałuje na rynek. Gdy Tim Cook gra, konkurenci tańczą. Gdy rywale zobaczą, iż tak absurdalne podwyżki uszły Apple’owi na sucho, mogą sami zdecydować się na drastyczne zmiany cen. A wtedy rynek telefonów czeka prawdziwe trzęsienie ziemi.