Atelier Yumia – recenzja. Najbardziej „przytulny” jPRG, w jaki grałem

news.5v.pl 3 godzin temu

Niszowość ubrałbym tutaj w cudzysłów, bo twórcy pochwalili się łączną sprzedażą do tej pory na poziomie 7,5 mln egzemplarzy, a sama trylogia Atelier Ryza, która dość mocno spopularyzowała tę markę osiągnęła bardzo solidny wynik 2 mln. Jako iż apetyt rośnie w miarę jedzenia (a czasy w branży są jakie są), kwestią czasu było stworzenie produkcji, która otworzy się jeszcze bardziej na nowych graczy.

I adekwatnie ja takim nowym graczem jestem, więc moja ocena tej produkcji bazuje tylko i wyłącznie na doświadczeniach z tą konkretną odsłoną serii. o ile szukacie opinii weterana serii, muszę Was rozczarować. o ile jednak, tak jak ja, zainteresowaliście się Atelier Yumia, wpadając przypadkiem na trailer lub newsa w sieci – ufam, iż mój punkt widzenia będzie w jakimś stopniu pomocny.

Polowanie na czarownice

Gra rozgrywa się w zupełnie nowym świecie i nie ma powiązań fabularnych z poprzednimi odsłonami. Główną bohaterką jest 21-letnia Yumia, młoda alchemiczka, która zostaje wciągnięta do rządowego zespołu badawczego. Celem wyprawy jest wyjaśnienie upadku imperium Aladissian, do którego przyczyniła się właśnie alchemia, powodując kataklizm na ogromną skalę. Z tego też powodu sztuka ta jest w tej chwili zakazana, a sama Yumia, z uwagi na swój fach, często spotyka się z dużym dystansem, nieufnością oraz wrogością mieszkańców.

Czytaj dalej poniżej

W ramach prologu dostajemy „cukierka” w postaci dość mocno enigmatycznego fragmentu walki całej sześcioosobowej ekipy bohaterów z tajemniczym wilkołakiem. gwałtownie jednak przenosimy się do samych początków historii, gdzie Yumia dopiero poznaje Islę i Viktora von Duerer, członków Zakonu Eustelli, a cała fabuła w spokojnym tempie się zawiązuje. Skupienie się tylko na niej pozwala nam przejść grę w niespełna 30 godzin, ale jest wokół tyle do robienia, iż pewnie potrzeba drugie tyle czasu w kompletne „wyczyszczenie” mapy.

Opowiedziana tutaj historia jest miejscami nieco mroczniejsza, ale przez większość czasu Atelier Yumia nosi wszystkie cechy, którymi określamy tzw. „przytulne gry”. Mimo dramatów, cięższych wątków i negatywnych emocji, całość jest przesiąknięta wręcz elementami przyjaźni, poświęcenia i walki ze stereotypami.

Crafting jak się patrzy

Rozgrywka w dużej mierze polega na eksplorowaniu otwartego świata, który podzielono na cztery ogromne obszary. Poruszanie się głównej bohaterki zostało całkiem nieźle dopracowane – mamy podwójny, a choćby potrójny skok przy wyższych przeszkodach, możemy zjeżdżać na tyrolkach, kucać by przecisnąć się pod przeszkodami, wspinać po drabinkach, a w miarę rozwoju zabawy choćby jeździć na futurystycznym motorze.

Na każdym kroku będziemy tutaj natykać się na surowce do zebrania – kwiatki, zioła, drewno, skały, woda, kryształy i wiele, wiele innych. Wchodzimy z nimi w interakcję w klasyczny sposób, albo poprzez strzelanie z kostura głównej bohaterki – który w gruncie rzeczy jest dyskretnym muszkietem wykorzystującym ostrą amunicję (nie wiem, jaki to kaliber, ale chyba sporawy).

Zebrane materiały posłużą nam do tworzenia nowych przedmiotów. I tutaj docieramy do mechaniki, która jest znakiem rozpoznawczym całej serii. Crafting jest bowiem tutaj głębszy i bardziej rozbudowany niż cokolwiek, co dotąd (prawdopodobnie) widzieliście. Każdy tworzony przedmiot składa się bowiem z rdzenia, a także kilku dodatkowych materiałów – to jakie wybierzemy (i jakiej będą one jakości – symbolizowanej literkami od A do E) wpłynie na uzyskane rezultaty, a ewentualne magiczne efekty, które uda się nam uzyskać. Samych rdzeni jest kilka rodzajów, więc możemy tutaj postawić na jak najwyższy poziom magii lub np. na gniazda na kryształy, które będą dodawały przedmiotowi dodatkowe bonusy i cechy. Oczywiście do syntezy potrzebujemy też schematów, które odkrywamy w miarę upływu gry – i tutaj znowu mamy możliwość ich ulepszania, co pozwala tworzyć mocniejsze przedmioty lub kilka sztuk jednocześnie.

Generalnie swoboda, jaką tutaj otrzymujemy, a także liczba dostępnych materiałów (i tym samym kombinacji) sprawiają, iż można się poczuć lekko przytłoczonym. Tu z pomocą przychodzi nam automat – możemy bowiem wybrać jeden z celów – np. najwyższa jakość lub najmocniejszy rezonans – a gra sama dobierze optymalne materiały.

Takich uproszczeń jest tutaj więcej. W pewnym momencie Yumia otrzymuje możliwość budowania baz na zajętych terenach. Możemy to robić samodzielnie, stawiając ściany, meble i dobierając elementy wystroju. Możemy jednak też wybrać gotowy schemat i iść dalej – dla osób takich jak ja, które nie widzą sensu w tych wszystkich mechanikach rodem z Simsów w grach, które Simsami nie są, jest to idealne rozwiązanie.

Oczywiście sama eksploracja nie sprowadza się jedynie do zbieractwa i ewentualnego craftingu. Mamy bowiem tutaj sporo jaskini, zamkniętych skrzyń, a także tajemnicze obszary „skażone” uwolnioną maną, na których nasza bohaterka sukcesywnie traci energię wykonując kolejne aktywności, co wymaga częstego powrotu do bazy i regeneracji (co jest znowu okazją do craftingu – i tak mijają kolejne godziny…). Całość dopełniają proste zagadki, a także opcjonalne aktywności wymagające od nas np. aktywowania kilku punktów ukrytych na mapie czy walkę z seriami następujących po sobie przeciwników.

Walka to jeden wielki chaos

I tu docieramy do tego, co tygrysy lubią najbardziej – naparzanki. W trakcie zabawy będziemy mieli ku temu sporo okazji, bo praktycznie wszędzie wokół poruszają się jakieś stworzenia, z którymi możemy się zmierzyć. W miarę rozwoju fabuły oczywiście dojdą do nich też starcia bezpośrednio związane z całą historią, ale nie uprzedzajmy faktów.

Walka rozgrywa się w czasie rzeczywistym, a my mamy do dyspozycji cztery ataki przypisane do poszczególnych przycisków na padzie. Każdy ma kilka „ładunków”, które pozwalają nam tworzyć serie ciosów. Po ich wykorzystaniu atak musi się odnowić. Wówczas pomocne okazują się przedmioty bojowe, które wcześniej stworzyliśmy – dają nam one kolejną pulę aktywności. Rodzaj ataku różni się od tego, czy znajdujemy się blisko przeciwnika lub w oddali (jest to zilustrowane dwoma kręgami – wewnętrznym i zewnętrznym). No i oczywiście każda akcja ma określony typ, a każdy stwór jest wrażliwy na jakiś rodzaj ataku. Wykorzystanie tej słabości pozwala wprowadzić go w stan „stunned” i odsłania jego wrażliwość na żywioły. Wykorzystanie jej pozwala zadać potężne obrażenia i przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Do tego jeszcze dochodzą specjalne ataki łączone z towarzyszami (friend attakcs), a także potężne ciosy w stanie „Mana Surge”, do którego otrzymujemy dostęp dopiero na 50 poziomie rozwoju.

Oczywiście przeciwnicy nie pozostają nam dłużni. Aby unikać obrażeń, musimy odskakiwać na boki, uciekać z promienia ataków obszarowych lub po prostu wciskać przycisk parowania w optymalnym momencie.

Jest to bez wątpienia niezwykle widowiskowa mechanika, a same ataki oraz rzucane zaklęcia wyglądają po prostu fenomenalnie. Sęk w tym, iż panuje tutaj ogromny chaos. Sterujemy jedną postacią, w tle nasi kompani rzucają swoje zaklęcia i ataki, a na domiar złego nasze aktywności przesłaniają często cały ekran tak, iż nie wiadomo, kiedy swój ruch wykonuje przeciwnik. Łapałem się na tym, iż wciskałem unik w oparciu o sygnały dźwiękowe, bo nie byłem w stanie nadążyć za tempem tego, co działo się na ekranie. Natomiast najskuteczniejszą taktyką pozostawało po prostu spamowanie wszystkich przycisków aż do spadnięcia paska życia przeciwnika do zera – trochę to płytkie.

Fani spokojnego, turowego prowadzenia walk zdecydowanie nie będą zachwyceni tym rozwiązaniem. Z drugiej strony jest to coś oryginalnego i generalnie rzecz biorąc mocno satysfakcjonującego. Te wszystkie wyskoki, akrobacje i finezyjne ciosy wyglądają jak w dobrym anime, co sprawia, iż chce się powtarzać starcia raz za razem. Niemniej z czasem nadchodzi moment wypalenia spowodowany pewną schematycznością rozgrywki, na co niestety Atelier Yumia nie oferuje żadnego rozwiązania (poza przerwą od gry).

Słodycz, iż aż uszy pieką

Produkcja jest utrzymana w typowej dla serii konwencji charakteryzującej się wylewającą z ekranu słodyczą. Efekt ten wzmaga japoński dubbing, który czyni wszystkie dialogi i interakcje między postaciami jeszcze bardziej uroczymi. Mocno kontrastuje to z niektórymi motywami fabuły oraz poruszanymi problemami, co miejscami wydawało mi się nie do końca spójne.

Twórcy sporo pracy włożyli w dopracowane modele postaci, mimikę twarzy, a także animacje. Na PC w rozdzielczości 4K i przy maksymalnych detalach prezentuje się to naprawdę dobrze. Nieco gorzej wygląda otoczenie – tekstury skał czy trawy miejscami bywają archaiczne, a modele otoczenia kanciaste i zbyt uproszczone. Mój Intel Core i9-14900k z RTX 4080 się mocno napociły tutaj – płynność gry jest bowiem bardzo nierówna i waha się od blisko 200 do choćby 70 kl/s na otwartych przestrzeniach.

Problemem są też efekty świetlne – wschody i zachody słońca chyba miały w założeniu pokrywać świat gry przyjemnymi odcieniami brązu i pomarańczy. Efekt jest jednak taki, iż miejscami światło jest tak intensywne, iż po prostu oślepia i uniemożliwia dojrzenie czegokolwiek na ekranie. Ewidentnie daje się odczuć skutki braku HDR i ray tracingu, które byłyby tu zbawienne.

Udźwiękowienie doskonale wpisuje się w „przytulność” Atelier Yumia. O samych japońskich dialogach już wspomniałem – trudno mi je ocenić nie znając języka, ale są przesiąknięte emocjami i solidnym klimatem świetnego anime. Spokojna, lekka i przyjemna muzyka (nabierająca oczywiście dynamiki w walkach) natomiast sprawia, iż eksplorowanie świata nabiera wręcz terapeutycznego wymiaru.

Udane pierwsze spotkanie

Nie wiem, czy to najlepsza odsłona serii. Wiem natomiast, iż przy Atelier Yumia bawiłem się naprawdę dobrze. To przytulna produkcja, która momentami próbuje być czymś więcej, poruszając głębsze wątki i chwytając za serce relacjami między bohaterami. Sama protagonistka jest zresztą tutaj zdecydowanie interesującą osobowością, której intencje, historię oraz osobowość chce się odkrywać.

Sama rozgrywka wciąga na tyle, by przy Atelier Yumia spędzić długie godziny. Walka, choć chaotyczna i zbyt dynamiczna, mocno satysfakcjonuje. Natomiast sam system craftingu zachwyca możliwościami oraz głębią.

W tym wszystkim jest jednak pewna łyżka dziegciu, bo mam wrażenie, iż Atelier Yumia momentami próbuje być trochę za bardzo wszechstronna. Mamy tutaj sporo mechanik z tym nieszczęsnym budowaniem na czele, które adekwatnie nie mają wielkiego znaczenia i wydają się po prostu wypełniaczami. Sam crafting zdecydowanie stanowi mocny punkt na ich tle, ale momentami mam wrażenie, iż to za mało i Yumii brakuje „drugiej mocnej nogi”, na której można by oprzeć rozgrywkę. Oczywiście to mocno subiektywne odczucie.

W każdym razie, jeżeli lubicie jRPG i/lub anime, spróbować warto – nawet, o ile dotąd z serią Atelier nie mieliście do czynienia.

Atelier Yumia: The Alchemist of Memories & the Envisioned Land (PC)
plusy
  • Duży świat gry, ogrom aktywności
  • Ciekawi bohaterowie i relacje między nimi
  • Crafting, ekhm… alchemia znaczy
  • Kojący, przytulny klimat
minusy
  • Zbyt chaotyczna walka
  • Miejscami twórcy chwytają zbyt wiele srok za ogon
  • Oprawa graficzna (a szczególnie przesadzone efekty świetlne)
Idź do oryginalnego materiału